Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

94. Ojciec i córka

Widzieliśmy w poprzednim rozdziale, jak pani Danglars zapowiedziała oficjalnie pani de Villefort ślub Eugenii z panem Andreą Cavalcanti.

Tę oficjalną zapowiedź, wskazującą, że wszyscy zainteresowani podjęli wspólną decyzję, poprzedziła scena, z której winniśmy zdać sprawę czytelnikom.

Wróćmy więc do poranka owego dnia, tak brzemiennego w tragiczne wydarzenia i przenieśmy się myślą do kapiącego od złoceń salonu, przedmiotu dumy jego właściciela, pana barona Danglars. Pan baron przechadzał się około dziesiątej w tym salonie już od paru minut, zamyślony i wyraźnie zaniepokojony, spoglądając co chwilę na drzwi i przystając za byle szmerem. Kiedy wyczerpała się jego cierpliwość, wezwał lokaja.

– Stefanie – rzekł – idź zobacz, dlaczego panna Eugenia prosiła, bym czekał na nią w salonie, i dowiedz się, dlaczego każe mi na siebie tak długo czekać.

Wyładowawszy zły humor, baron uspokoił się nieco.

Istotnie, panna Danglars, poprosiła przez pokojówkę o spotkanie z ojcem i wyznaczyła na miejsce tej rozmowy złoty salon. Ta szczególna prośba, a zwłaszcza jej oficjalny charakter zdumiały barona tak, że zgodził się natychmiast i pierwszy stawił się w salonie.

Stefan wrócił niebawem.

– Pokojówka jaśnie panienki – rzekł – oznajmiła mi, że panienka kończy toaletę i zaraz się zjawi.

Danglars kiwnął głową na znak, że zadowala go to wyjaśnienie. Wobec znajomych, a nawet wobec służby Danglars pozorował poczciwca i pobłażliwego ojca: taką rolę obrał sobie w ludowej komedii, jaką grał. Przybrał sobie fizjonomię podobną do masek, jakie nosili ojcowie w antycznym teatrze. Lewa i prawa strona takiej maski różnią się: po prawej kącik ust jest uniesiony i uśmiechnięty, po prawej – płaczliwie opuszczony. Dodajmy zaraz, że w gronie rodzinnym część uśmiechnięta opuszczała się do poziomu części płaczliwej – i niemal przez cały czas miejsce poczciwca zajmował mąż-brutal i despotyczny ojciec.

– Dlaczego, u diabła, ta wariatka nie przyjdzie po prostu do mnie do gabinetu – mruknął Danglars – jeśli chce ze mną pogadać? A zresztą, po co?

Przetrawiał tę myśl już po raz dwudziesty, gdy w drzwiach stanęła Eugenia, ubrana w czarną, atłasową jedwabną suknię, haftowaną w matowe kwiaty tej samej barwy, uczesana wytwornie i w rękawiczkach – jakby właśnie miała zasiąść w swoim fotelu w Teatrze Włoskim.

– No, Eugenio, o co chodzi? – zawołał Danglars. – I czemu chcesz rozmawiać w tym uroczystym salonie, czy nie lepiej by nam było u mnie, w gabinecie?

– Drogi ojcze, masz zupełną rację – odparła Eugenia, wskazując mu fotel. – Postawił mi ojciec dwa pytania, w których streszcza się cała rozmowa, jaką chcę z ojcem przeprowadzić. Odpowiem na obydwa, ale wbrew zwyczajom najpierw na drugie, gdyż jest mniej skomplikowane. Wybrałam salon, aby uniknąć nieprzyjemnego wrażenia, jakie odczuwa się w gabinecie bankiera. Te księgi obrachunkowe, nawet jeżeli grubo złocone, te szuflady zamknięte na głucho jak bramy fortecy, te stosy banknotów, które się biorą nie wiadomo skąd, te listy z Anglii, Holandii, Hiszpanii, Indii, Chin i Peru, dziwnie działają na umysł ojca. Przez nie ojciec zapomina, że istnieje w życiu coś ważniejszego i świętszego niż pozycja społeczna i opinia kolegów. Wybrałam więc salon, bo wiszą tu w zdobionych ramach portrety ojca, matki i mój – wszyscy jesteśmy na nich uśmiechnięci i weseli, a poza tym są tu też wzruszające obrazki pasterskie. Ufam, że otoczenie wywiera na nas wpływ. Być może to błąd, szczególnie gdy idzie o ojca. Ale cóż, nie byłabym chyba artystką, gdybym wyzbywała się całkiem złudzeń.

– Bardzo dobrze – rzekł Danglars, który wysłuchał tej tyrady z niezmąconą zimną krwią, ale nie zrozumiał ani słowa, pochłonięty był bowiem, jak to zazwyczaj bywa u ludzi podstępnych, doszukiwaniem się własnych myśli w myślach rozmówcy.

– A więc wyświetliłam mniej więcej punkt drugi – rzekła Eugenia, bez najmniejszego zakłopotania, z ową męską pewnością siebie, która charakteryzowała każdy jej gest i słowo – i zdaje mi się, że zadowoliła ojca moja odpowiedź. A teraz wróćmy do punktu pierwszego. Pytał mnie ojciec, dlaczego chciałam z nim porozmawiać. Odpowiem krótko: ojcze, nie chcę poślubić pana Andrei Cavalcanti.

Danglars podskoczył na fotelu, wznosząc jednocześnie oczy i ramiona do nieba.

– Tak, ojcze – ciągnęła Eugenia tym samym spokojnym tonem. – Jesteś zdziwiony, jak widzę, bo od początku całej tej intryżki nie okazałam najmniejszego sprzeciwu, pewna, że w odpowiednim momencie przeciwstawię się zdecydowanie ludziom, którzy bynajmniej nie pytali mnie o zdanie, i sprawom, które mnie napawają odrazą. Tym razem ten spokój, ta bierność, jak mawiają filozofowie, wypływały z innego źródła. Jako uległa i oddana córka – na purpurowych ustach Eugenii zarysował się lekki uśmiech – ćwiczyłam się w posłuszeństwie.

– No i co?

– I starałam się, na ile pozwalały mi siły, a teraz, gdy nadszedł moment krytyczny, mimo wysiłków, nie jestem w stanie okazać posłuszeństwa.

– Ale w końcu jaka jest przyczyna tej odmowy, Eugenio, podaj mi przyczynę? – rzekł Danglars, którego mierny umysł zdawał uginać się pod ciężarem tego bezlitosnego logicznego rozumowania, zdradzającego siłę woli i nieustępliwość.

– Przyczyna? O Boże, bynajmniej nie chodzi o to, że pan Cavalcanti miałby być brzydszy, głupszy lub mniej sympatyczny niż inni, nie – pan Andrea może nawet uchodzić wśród tych, którzy oceniają mężczyzn po wzroście i urodzie za całkiem piękny okaz. Nie chodzi też o to, że nie darzę go jakimś szczególnym uczuciem, byłby to argument godny pensjonarki, a więc poniżej mojej godności. Nie kocham nikogo, ojciec przecież dobrze o tym wie. A więc nie rozumiem, dlaczego – jeśli nie przymusza mnie do tego absolutna konieczność – miałabym sobie obciążać życie wieczystym towarzyszem. Czyż nie powiedział jakiś mędrzec: zachowaj umiar, a inny: bierz tyle, ile zdołasz unieść? Nauczono mnie nawet tych aforyzmów po łacinie i po grecku. Jeden jest chyba Fedrusa, a drugi Biasa. A więc, drogi ojcze, w tej życiowej katastrofie – bo przecież życie jest jak katastrofa na morzu, w której toną nasze nadzieje – ot, wyrzucam do morza niepotrzebny bagaż i pozostaję panią mojej woli. Jestem gotowa żyć sama – a więc w całkowitej wolności.

– Nieszczęsna! Nieszczęsna! – wyszeptał Danglars, blednąc, wiedział bowiem z doświadczenia, jak oporna była przeszkoda, na którą nagle natrafił.

– Nieszczęsna? Ależ nie! I to słowo jest doprawdy zbyt teatralne i patetyczne. Wręcz przeciwnie, jestem szczęśliwa, bo przecież czego mi brakuje? Świat uważa, że jestem piękna, a to znaczy, że przyjmie mnie z otwartymi rękoma. A ja lubię, gdy spotyka mnie miłe przyjęcie: twarze rozjaśniają się i ci, którzy mnie otaczają, wydają się mniej brzydcy. Mam pewne zdolności i wrażliwość, które pozwolą mi na wydobycie z życia tego, co uważam za dobre, jak to robi małpa, gdy rozłupuje orzech, by dostać się do tego, co jest w środku. Jestem bogata – ojciec ma jedną z najpiękniejszych fortun we Francji, a ja jestem jedynaczką i przecież ojciec nie będzie aż tak uparty jak ojcowie ze sztuk teatralnych, którzy wydziedziczają córki, bo nie chcą im dać wnuków. Zresztą przewidujące prawo odbiera ojcu możliwość całkowitego wydziedziczenia mnie, podobnie jak zabrania zmuszać mnie do poślubienia pana takiego lub owakiego. A więc jestem piękna, inteligentna, bogata i zdobi mnie pewien talent, jak to się mówi w operetkach. Ależ to jest dopiero szczęście, ojcze! Dlaczego nazywasz mnie nieszczęsną?

Danglars, widząc córkę uśmiechniętą i okazującą dumę, która graniczyła z bezczelnością, nie mógł powstrzymać brutalnej myśli, która zdradziła się w jednym okrzyku. Gdy córka spojrzała nań pytająco i zdziwiona zmarszczyła lekko piękne czarne brwi, odwrócił się, jak nakazywała mu ostrożność, i uspokoił, ujarzmiony żelazną ręką roztropności.

– Rzeczywiście, moja córko – odrzekł z uśmiechem – masz wszystkie te zalety, jakie sobie przypisałaś z wyjątkiem jednej, ale nie będę ci od razu mówił, jakiej. Wolę, żebyś sama to odgadła.

Eugenia spojrzała na ojca, zdziwiona, że ktoś kwestionuje jeden z kwiatów wieńca, którym z taką dumą ozdobiła sobie głowę.

– Droga córko – ciągnął bankier – wyjaśniłaś mi dokładnie, jakie uczucia kierują dziewczyną twego pokroju, gdy decyduje, że nie wyjdzie za mąż. A teraz kolej na mnie, powiem ci, czym kieruje się ojciec, taki jak ja, gdy postanawia wydać córkę za mąż.

Eugenia skłoniła głowę, ale nie jak uległa córka, lecz jak przeciwnik w dyskusji, który czeka na argumenty drugiej strony.

– Córko – podjął Danglars – kiedy ojciec żąda, aby córka wyszła za mąż, zawsze czyni to z jakiegoś powodu. Jedni są dotknięci manią przedłużenia rodu poprzez wnuki. Jestem wolny od tej słabości i oświadczam ci zaraz na początku, że rozkosze domowe są dla mnie niemal obojętne. Mogę to wyznać przed córką, która posiada na tyle filozoficzny umysł, że zrozumie tę obojętność i nie poczyta mi jej za zbrodnię.

– Bardzo dobrze, zaczynamy mówić otwarcie, podoba mi się to.

– Och! Wiesz, zazwyczaj nie żywię aż takiej sympatii do otwartości, jak ty, ale jestem do niej zdolny, gdy zmuszają mnie do tego okoliczności. A więc do rzeczy. Wyszukałem ci męża, nie dla ciebie, bo doprawdy nie myślałem bynajmniej o tobie. Lubisz szczerość, proszę cię bardzo: po prostu potrzebuję, abyś jak najszybciej wyszła za mąż ze względu na pewne handlowe interesy, które właśnie zaczynam rozwijać.

Eugenia drgnęła.

– Nie powinnaś mieć do mnie żalu za te słowa, bo sama mnie zmusiłaś, bym ci to powiedział. Rozumiesz, niechętnie zagłębiam się w te arytmetyczne rozważania przy takiej artystce jak ty, która lęka się wejść do gabinetu bankiera, bo jest tam nieprzyjemnie i niepoetycznie.

Ale wiedz, droga panno, że w tym gabinecie bankiera, do którego jednak przedwczoraj zechciałaś zawitać po swoje comiesięczne tysiąc franków, jakie ci daję na twoje kaprysy – że w tym gabinecie może nauczyć się wiele nawet i taka młoda osoba jak ty, odżegnująca się od małżeństwa. Ale ze względu na twoje delikatne nerwy powiem ci o tym tu, w salonie: można się tam na przykład nauczyć, że kredyt stanowi o życiu fizycznym i duchowym bankiera, że podtrzymuje go przy życiu jak oddech, który ożywia ciało. Pan de Monte Christo zrobił mi kiedyś na ten temat cały wykład, nigdy tego nie zapomnę. Można się więc tam nauczyć, że w miarę jak kredyty się cofają, ciało zamienia się w trupa. W najbliższym czasie spotka to bankiera, który ma zaszczyt być ojcem tak logicznie myślącej córki.

 

Lecz Eugenia, zamiast pochylić się pod nagłym ciosem, wyprostowała się.

– Bankructwo! – rzekła.

– Trafiłaś na dobre wyrażenie, córeczko – rzekł Danglars, wbijając sobie paznokcie w pierś, ale na jego pospolitej twarzy nadal gościł uśmiech, który dowodził nie braku inteligencji, lecz uczuć. – Właśnie tak, bankructwo.

– Ach! – szepnęła Eugenia.

– Tak, jestem zrujnowany! Teraz znasz ową okropną tajemnicę, jak powiada któryś poeta tragiczny. A teraz, córko, powiem ci, jak można zmniejszyć to nieszczęście dzięki tobie, i to nie ze względu na mnie, ale na ciebie.

– O, złym jesteś fizjonomistą, ojcze – zawołała Eugenia – jeśli przypuszczasz, że przez wzgląd na siebie opłakuję to nieszczęście, które mi przedstawiasz. Że nie mam majątku? A cóż mnie to obchodzi? Czyż nie mam nadal mojego talentu? Czyż nie mogę jak panie Pasta, Malibran czy Grisi zarobić tyle, ile byś mi nigdy nie potrafił dać – to jest sto czy sto pięćdziesiąt tysięcy renty, które zawdzięczałabym tylko sobie? A zdobywałabym te pieniądze wśród oklasków, braw i kwiatów, nie jak te nędzne dwanaście tysięcy, które ojciec daje mi, patrząc na mnie krzywo i wyrzucając mi rozrzutność. A gdybym nawet nie miała tego talentu, w który wątpisz, bo widzę, że się uśmiechasz, czyż nie zostaje mi moje szaleńcze przywiązanie do niezależności? Zastąpi mi wszelkie skarby, a jest u mnie silniejsze niż instynkt samozachowawczy.

O nie, nie smucę się ze względu na siebie, zawsze sobie jakoś poradzę. Książki, ołówki, fortepian, to wszystko kosztuje niewiele i zawsze będę miała do tego dostęp. Myślisz może, że martwię się przez wzgląd na matkę? Mylisz się. Jeśli aby nie jestem w błędzie, matka zabezpieczyła się dobrze przed katastrofą, która ci grozi, a która jej nawet nie dotknie. Nic jej się nie stanie, jestem pewna, miała czas się zajmować pomnażaniem swojego majątku, bo nie zajmowała się mną. Zostawiła mi dzięki Bogu zupełną swobodę, pod pretekstem, że kocham wolność.

O nie, ojcze, od dzieciństwa działo się na moich oczach zbyt wiele i zbyt dobrze to rozumiałam, aby taka katastrofa wywarła na mnie większe wrażenie, niż na to zasługuje. Odkąd pamiętam, nikt mnie nie kochał, tym gorzej! Doprowadziło to do tego, że i ja nikogo nie kocham – tym lepiej! Oto moje wyznanie wiary.

– A zatem, moja panno, postanowiłaś mnie pogrążyć ostatecznie w ruinie? – wycedził Danglars blady z gniewu, który bynajmniej nie wynikał z urażonych ojcowskich uczuć.

– Ja miałabym cię pogrążyć? Nie rozumiem?

– Tym lepiej, to mi daje promyk nadziej; posłuchaj.

– Słucham – rzekła Eugenia, spoglądając na ojca tak przenikliwie i z taką pewnością siebie, że musiał użyć wszystkich swoich sił, aby nie spuścić oczu.

– Jeśli pan Cavalcanti ożeni się z tobą, wniesie trzy miliony, które umieści w moim banku.

– Ach, to znakomicie – prychnęła Eugenia z głęboką pogardą, wygładzając sobie rękawiczki.

– Czy sądzisz, że ukrzywdziłbym cię o te trzy miliony? Bynajmniej. Te trzy miliony powinny przynieść co najmniej dziesięć. Otrzymałem do spółki ze znajomym koncesję na kolej żelazną. To jedyna gałąź przemysłu, która dziś zapewnia bajeczny i natychmiastowy zysk – taki, jaki kiedyś Law obiecywał paryżanom, sprzedając im legendarne tereny nad Missisipi. Obliczyłem, że wystarczy posiadać jedną milionową szyn, tak jak niegdyś wystarczało kupić morgę dziewiczej ziemi nad brzegiem Ohio. To tak, jak lokata hipoteczna, tyle że pieniądze lokuje się w kilkunastu, kilkudziesięciu czy stu funtach żelaza. No i cóż, za tydzień mam złożyć mój udział – cztery miliony! Te cztery miliony, jak ci już mówiłem, dadzą mi dziesięć do dwunastu zysku.

– Ale kiedy byłam u ciebie przedwczoraj, ojciec zainkasował – tak się mówi, prawda? – pięć i pół miliona. Pokazał mi ojciec dwa bony skarbowe na tę sumę i dziwił się ojciec, że mnie nie olśnił widok takiej sumy.

– Tak, ale te pieniądze nie należą do mnie, to tylko dowód zaufania. Jako bankier ludowy zyskałem sobie zaufanie szpitali i to do nich należy ta suma. Kiedy indziej nie wahałbym się użyć tych pieniędzy, ale dziś, gdy wszyscy wiedzą, jak wielkie poniosłem straty, gdy zaczynają cofać mi kredyt, muszę być ostrożny. W każdej chwili administracja może zażądać tego depozytu i gdybym nie miał go wtedy przy sobie, musiałbym ogłosić ze wstydem bankructwo. Wierz mi, nie gardzę bankructwami, ale takimi, które wzbogacają, a nie takimi, co niszczą. Jeżeli więc wyjdziesz za pana Cavalcantiego, dostanę trzy miliony, a nawet wystarczy, by tak myślano: znów będą mi udzielać kredytu i odzyskam majątek, który stopniowo ulatnia się z mych rąk od dwóch miesięcy. Rozumiesz to, Eugenio?

– Ależ doskonale. Ojciec daje mnie w zastaw za trzy miliony, prawda?

– Im większa suma, tym pochlebniej dla ciebie. Uświadamia ci, ile jesteś warta.

– Dziękuję. Jeszcze jedno pytanie: czy przyrzekasz, że będziesz tylko obracał pieniędzmi pana Cavalcantiego, ale ich nie naruszysz? Pytam nie przez egoizm, ale przez delikatność. Chciałabym przyczynić się do odbudowania twojej fortuny, ale nie chcę ci pomagać w rujnowaniu innych.

– Ale przecież mówię ci – zawołał Danglars – że z tymi trzema milionami…

– Myślisz, ojcze, że wydobędziesz się z kłopotów, nie naruszając tej sumy?

– Mam taką nadzieję, po waszym ślubie znów udzielą mi kredytu.

– A będziesz mógł zapłacić panu Cavalcantiemu pół miliona, które mi dajesz w posagu?

– Zaraz, gdy wrócicie z merostwa.

– Dobrze!

– Co to znaczy: dobrze? Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ojciec chce mojego podpisu pod kontraktem ślubnym, ale w zamian zostawia mi ojciec całkowitą wolność?

– Tak.

– A zatem dobrze, zgadzam się wyjść za pana Cavalcantiego.

– Ale jakie masz dalsze plany?

– O, to moja tajemnica. Czyż miałabym przewagę nad ojcem, gdybym znając tajemnicę ojca, wyjawiła ojcu własną?

Danglars przygryzł sobie wargi.

– A więc jesteś gotowa – podjął – złożyć parę niezbędnych oficjalnych wizyt?

– Tak.

– I za trzy dni podpisać intercyzę?

– Tak.

– A więc teraz ja ci powiem: dobrze.

Danglars ujął dłoń córki w swoje ręce i uścisnął ją mocno. Ale – rzecz szczególna – ściskając jej dłoń, nie ośmielił się powiedzieć córce: „dziękuję ci, moje dziecko”. A córka nie odpowiedziała ojcu nawet uśmiechem.

– Narada skończona? – zapytała Eugenia, podnosząc się z krzesła.

Danglars skinął głową na znak, że nie ma już nic do powiedzenia.

Pięć minut później zabrzmiał fortepian pod palcami panny d'Armilly, a panna Danglars zaśpiewała arię Brabancja rzucającego przekleństwo na Desdemonę.

Gdy kończyły utwór, wszedł Stefan i oznajmił Eugenii, że zajechał powóz i pani baronowa czeka na nią, aby rozpocząć składanie wizyt.

Widzieliśmy, jak obie panie odwiedziły Villefortów, skąd udały się dalej.

95. Intercyza

Trzy dni po scenie, którą właśnie opisaliśmy, około piątej po południu, w dniu, w którym miało się odbyć spisanie intercyzy panny Eugenii i Cavalcantiego, pod podmuchami chłodnego wietrzyku kołysały się liście w niewielkim ogrodzie przed domem hrabiego de Monte Christo. Hrabia właśnie szykował się do wyjścia, konie grzebały zniecierpliwione kopytami, powstrzymywane ręką stangreta siedzącego na koźle już od kwadransa – gdy nagle zza bramy wyłonił się elegancki faetonik, który znamy już od dawna, a szczególnie od pewnego wieczoru w Auteuil. Wyskoczył z niego prosto na stopnie ganku pan Andrea Cavalcanti, tak wytworny i rozpromieniony, jakby miał poślubić księżniczkę.

Zapytał jak zwykle prosto z mostu o zdrowie hrabiego i wbiegając lekko na pierwsze piętro, natknął się na niego tuż przy schodach.

Na widok młodzieńca hrabia zatrzymał się. Gdy Andrea Cavalcanti już się rozpędził, nic nie mogło go już pohamować.

– O, dzień dobry, kochany hrabio – zawołał.

– Ach, to pan Andrea! – odparł hrabia na wpół szyderczym tonem. – Jakże zdrowie?

– Jak pan widzi, znakomicie. Muszę z panem hrabią pomówić o całym mnóstwie spraw. Ale może najpierw zapytam: wychodził pan, czy wracał?

– Wychodziłem.

– No to żeby pana nie zatrzymywać, wsiądę – jeśli pan pozwolisz – do pańskiego powozu, a mój Tom pojedzie za nami.

– O nie – odrzekł hrabia z niemal niedostrzegalnym wzgardliwym uśmiechem – wolę już porozmawiać z panem tutaj. Łatwiej pomówić w pokoju i nie ma tu stangreta, który by podsłuchiwał.

Hrabia wszedł do saloniku na pierwszym piętrze, usadowił się, zakładając nogę na nogę, zaprosił gestem młodzieńca, aby także usiadł.

Andrea tryskał radością.

– Wiesz pan zapewne, kochany hrabio – rzekł – że dziś wieczorem odbędą się moje zaręczyny? O dziewiątej podpisujemy u teścia intercyzę.

– O, doprawdy?

– Jak to? Czyżby pan o tym nie wiedział? Pan Danglars nie uprzedził hrabiego?

– Ależ tak, otrzymałem wczoraj list od niego, ale chyba nie wyznaczono w nim godziny.

– Możliwe, kochany teść myśli zapewne, że wszyscy o tym i tak wiedzą.

– A więc całkiem się panu poszczęściło – rzekł Monte Christo – to znakomita partia. Do tego panna Danglars jest naprawdę śliczna.

– O tak – przytaknął skromnie Cavalcanti.

– A poza tym bardzo bogata, jak mi się zdaje.

– Myśli pan, że aż tak bardzo?

– Ależ tak. Mówi się, że pan Danglars przyznaje się tylko do połowy swojego majątku.

– Mówi, że ma piętnaście do dwudziestu milionów – rzekł Andrea, a oczy iskrzyły mu się radością.

– Nie mówiąc już o tym – dodał Monte Christo – że właśnie zabiera się do interesów może już przestarzałych w Anglii, ale zupełnie nowych we Francji.

– A tak, wiem, o czym pan mówi. Chodzi o kolej, na którą podobno już uzyskał koncesję?

– Właśnie! Wszyscy twierdzą, że na tym interesie zarobi co najmniej dziesięć milionów!

– Dziesięć milionów? Ależ to wspaniale! – zawołał Cavalcanti, upajając się metalicznym brzmieniem tych złotych słów.

– I nie zapomnijmy, że cały ten majątek dostanie się kiedyś panu – panna Danglars jest jedynaczką. A zresztą, jak mówił mi pański ojciec, pański majątek niemal dorównuje fortunie narzeczonej. Ale zostawmy te sprawy pieniężne. Wie pan, bardzo zręcznie pan poprowadził całą tę intrygę.

– Nie najgorzej, to prawda. Jestem urodzonym dyplomatą.

– Toteż z pewnością zrobi pan karierę w dyplomacji. Jak pan wiesz, dyplomacji nie można się nauczyć: to kwestia instynktu… A więc serce zdobyte?

– Obawiam się, że tak – odpowiedział Andrea tonem, jaki podsłuchał w Komedii Francuskiej u Doranta czy Walerego odpowiadających Alcestowi.

– A kocha pana choć trochę?

– Ma się rozumieć – rzekł Andrea z triumfalnym uśmiechem – skoro wychodzi za mnie… Ale nie zapominajmy o jednej ważnej sprawie.

– O jakiejże?

– Że nadzwyczaj pomógł mi w tym… Pan, hrabio.

– Ja? Dajżesz spokój, książę – rzekł Monte Christo, wymawiając z ironiczną przesadą tytuł młodzieńca. – Cóż dla pana zrobiłem? Czyż pańskie nazwisko, pozycja i zalety osobiste nie były wystarczające?

– O nie, nie. Może pan zaprzeczać, hrabio, a ja i tak będę twierdził, że pańska pozycja bardziej mi się przysłużyła niż moje nazwisko, pozycja i zalety.

– Mylisz się pan całkowicie – odrzekł zimno Monte Christo, który wyczuł perfidny plan młodzieńca i zrozumiał, dokąd zmierzają jego słowa. – Udzieliłem panu protekcji dopiero wtedy, gdy poznałem stosunki i majątek pańskiego ojca. Komuż zawdzięczam szczęście, że poznałem pańskiego ojca i pana samego? Dwóm moim przyjaciołom, lordowi Wilmore i księdzu Busoniemu. Co było dla mnie zachętą, abym nie tyle ręczył za pana, ile panu patronował? Nazwisko pańskiego ojca, tak znane i szanowane we Włoszech. Przecież sam nie znam pana zbyt dobrze.

Ten spokój i obojętna swoboda dały odczuć Andrei, że uchwyciła go za kark ręka silniejsza niż jego własna, i że nie tak łatwo wydostanie się z tego uścisku.

– Hm – odezwał się – a więc mój ojciec ma naprawdę spory majątek?

– Podobno tak – odparł Monte Christo.

– Nie wie pan, czy uposażenie na ślub już nadeszło?

– Odebrałem już awizo.

– A te trzy miliony?

– Niemal na pewno są już w drodze.

– I rzeczywiście je otrzymam?

 

– Do licha! Zdaje mi się, że do tej pory nie zawiódł się pan na żadnych obietnicach pieniężnych?

Andrea zdziwił się do tego stopnia, że aż zamyślił się na chwilę.

– Pozostaje mi więc tylko – podjął po tej krótkiej pauzie – zwrócić się do pana z prośbą, którą pan hrabia zrozumie, nawet gdyby nie sprawiła panu przyjemności.

– Słucham – rzekł Monte Christo.

– Zawiązałem dzięki memu majątkowi znajomości z wieloma znakomitymi ludźmi i mam tu już nawet wielu przyjaciół. Ale żeniąc się tak wobec całej tej paryskiej śmietanki potrzebuję poparcia – w braku ręki ojcowskiej – jakiegoś znakomitego nazwiska, którym mógłbym się podeprzeć idąc do ołtarza. A mój ojciec nie przyjedzie przecież, prawda?

– Jest stary, okryty bliznami, twierdzi, że cierpi straszliwie za każdą podróżą.

– Rozumiem. No cóż, to poproszę pana o coś.

– Mnie?

– Tak, pana. Abyś raczył zastąpić mi ojca.

– O, drogi panie! Po tylu naszych spotkaniach zna mnie pan nadal tak źle, że występuje z podobną prośbą? Poproś, abym pożyczył ci pół miliona, a choć takie pożyczki zdarzają się rzadko, słowo honoru, mniej by mnie to krępowało. Wiedz pan – a sądziłem, że już o tym panu mówiłem – jeśli chodzi o mój udział w sprawach tego świata, mam w tym względzie skrupuły, żeby nie powiedzieć – przesądy człowieka Wschodu. Ja, który mam harem w Kairze, w Smyrnie i w Konstantynopolu, ja miałbym patronować małżeństwu?! Nie, nigdy.

– Więc odmawiasz pan?

– Tak. Nawet gdybyś pan był moim synem czy bratem, odmówiłbym tak samo.

– Ach! – wykrzyknął rozczarowany Andrea. – Ale co wobec tego mam robić?

– Masz pan stu przyjaciół, sam tak mówiłeś.

– Tak, ale to pan przedstawił mnie panu Danglarsowi.

– Ależ nie! Ustalmy fakty: zaprosiłem pana na obiad w Auteuil wtedy, kiedy i on był zaproszony, a pan sam mu się przedstawiłeś. Do licha, to pewna różnica.

– Tak, ale przyczynił się pan do mojego małżeństwa…

– Ja? Ależ bynajmniej, proszę mi wierzyć. Niech pan sobie przypomni, co panu powiedziałem, gdy przyszedł pan do mnie z prośbą, abym oświadczył się w pańskim imieniu: „nigdy nie kojarzę żadnych małżeństw, mój zacny książę, to moja stała zasada”.

Andrea przygryzł wargi.

– Ale przyjdzie pan tam przynajmniej?

– Wszak cały Paryż tam będzie?

– O, z pewnością!

– A więc będę i ja.

– A podpisze się pan pod intercyzą?

– O, tu nie widzę żadnej trudności, moje skrupuły tak daleko nie sięgają.

– No, skoro nie chce mi pan dać nic więcej, muszę się tym zadowolić. Ale jeszcze jedno słówko, hrabio.

– Tak?

– Chcę prosić o radę.

– Zastanów się pan; rada to gorsze niż przysługa.

– O! Tę radę może mi pan dać, nie ma tu nic kompromitującego!

– Proszę mówić.

– Posag mojej żony ma wynosić pół miliona liwrów. Czy wypada, abym go odebrał, czy też mam go zostawić u notariusza?

– Jeśli rzeczy mają się odbyć tak jak trzeba, na ogół dzieje się tak: przy podpisaniu intercyzy notariusze umawiają się na spotkanie nazajutrz. I nazajutrz wręczają sobie nawzajem posagi i pokwitowania; następnie, po ślubie oddają te miliony do dyspozycji panu, jako głowie rodziny.

– Bo słyszałem – rzekł Andrea ze źle skrywanym niepokojem – że mój teść ma zamiar ulokować te pieniądze w koncesji na kolej, o której pan przed chwilą mówiłeś.

– Cóż, wszyscy zapewniają, że to sposób, aby potroić ten kapitał w ciągu jednego roku. Pan Danglars to dobry ojciec, umie liczyć.

– No, no, a więc wszystko idzie jak najlepiej – rzekł Andrea – i tylko pańska odmowa rani mi serce.

– Proszę ją przypisać jedynie skrupułom, zupełnie naturalnym w podobnych okolicznościach.

– Cóż robić, niech już tak zostanie. A więc do zobaczenia o dziewiątej.

– Do zobaczenia.

I pomimo lekkiego oporu hrabiego, który na zbielałych ustach zachował jednak konwencjonalny uśmiech, Andrea pochwycił go za rękę, uścisnął ją, wskoczył do faetonu i zniknął.

Kilka godzin, jakie pozostały do dziewiątej, Andrea spędził na załatwianiu różnych spraw; odwiedził między innymi wspomnianych przez siebie przyjaciół, zapraszając, aby pojawili się u bankiera w pełnej gali i olśniewając ich wizjami wspaniałej przyszłości.

Istotnie, o wpół do dziewiątej wieczorem, wielki salon u państwa Danglars, galeria przylegająca do niego i trzy inne salony na piętrze zapełniły się wyperfumowanym tłumem gości; przyciągnęła ich tu nie tyle sympatia, ile przemożne pragnienie bycia tam, gdzie dzieje się coś nowego.

Pisarz należący do Akademii porównałby wieczory w wyższych sferach do kwiatów zwabiających niestałe motyle, wygłodniałe pszczoły i brzęczące trutnie.

Nie potrzebujemy dodawać, że salony jarzyły się od świec; światło spływało po złoconych sztukateriach i jedwabnych obiciach, i całe to pretensjonalne bogate umeblowanie jaśniało pełnym blaskiem.

Eugenia ubrała się z najwykwintniejszą prostotą: biała jedwabna suknia z białym haftem, biała róża na wpół ukryta w czarnych włosach – składały się na cały jej strój, którego nie wzbogaciła żadną ozdobą.

Trzydzieści kroków od niej pani Danglars gawędziła z Debray'em, Château-Renaudem i Beauchampem.

Pan Danglars, otoczony tłumem deputowanych i finansistów, wykładał teorię nowego systemu podatkowego, którą miał zamiar wprowadzić w życie, jeśliby rząd zmuszony był powołać go na stanowisko ministra.

Andrea, pod rękę z jednym z największych dandysów Opery, wyjaśniał mu dość bezczelnie – musiał okazać, że czuje się tu swobodnie – swoje plany na przyszłość i jakimi to zbytkownymi kaprysami olśni paryski światek dzięki stu siedemdziesięciu pięciu tysiącom liwrów renty.

Tłumy przewalały się w salonach jak odpływ i przypływ turkusów, rubinów, opali, szmaragdów i brylantów.

Jak zwykle, kobiety najstarsze były najstrojniejsze, a najbrzydsze najmocniej wydekoltowane.

Białej lilii, na wpół rozkwitłej, wonnej róży trzeba było wypatrywać po kątach, gdzie skrywała ją starannie matka w zawoju albo ciotka z fryzurą zdobną w pióra rajskiego ptaka.

Co chwila wśród tej wrzawy, gwaru i śmiechów rozbrzmiewał głos lokajów, wykrzykujących nazwiska znane w świecie finansów, szanowane w armii, wsławione w literaturze; każde takie imię budziło lekki szmer wśród obecnych.

Lecz na jedno nazwisko, które miało przywilej poruszyć tę falę ludzką, ileż innych przebrzmiewało w zupełnej obojętności lub wśród lekceważących drwin!

W chwili, gdy wskazówka masywnego zegara wyobrażającego uśpionego Endymiona wskazała dziewiątą, a mechanizm wybił pełną godzinę, zabrzmiało z kolei nazwisko hrabiego de Monte Christo i wszyscy goście pod wpływem jednego impulsu zwrócili się ku drzwiom.

Hrabia był ubrany na czarno ze zwykłą sobie prostotą; biała kamizelka podkreślała szeroką, kształtną pierś; przy matowej bladości cery czarny halsztuk nabierał szczególnie głębokiego odcienia. Nie nosił żadnych ozdób – poza dewizką tak cieniutką, że złota smużka ledwie odcinała się od białego tła pikowanej kamizelki.

Natychmiast wokół drzwi utworzył się krąg.

Hrabia w mgnieniu oka zauważył, gdzie stała pani Danglars – w głębi salonu, a gdzie pan Danglars – w rogu przeciwległym; panna Eugenia zaś była bliżej, zaraz naprzeciw. Najpierw podszedł do baronowej, która rozmawiała z panią de Villefort; prokuratorowa przybyła sama, Valentine bowiem nadal była w ciężkim stanie. Następnie hrabia skierował się ku Eugenii – a nie musiał nawet obchodzić rozmawiających, wszyscy się przed nim rozstępowali; powinszował jej w tak zwięzłych i chłodnych słowach, że aż zaskoczył dumną artystkę.

Obok stała panna Luiza d'Armilly; podziękowała hrabiemu za listy polecające, które był uprzejmy jej napisać do Włoch; jak mówiła, wkrótce miała zamiar zrobić z nich użytek.

Odchodząc od dam, odwrócił się i natknął natychmiast na pana Danglarsa, który pospieszył ku niemu, aby się przywitać.

Wypełniwszy obowiązki towarzyskie, Monte Christo stanął i powiódł dookoła wzrokiem pełnym dumy, a jego oczy zdawały się mówić: zrobiłem, co do mnie należało, kolej na innych.

Andrea, gawędzący w sąsiednim salonie, dostrzegł poruszenie, jakie wywarło na gościach nadejście Monte Christa i przybiegł zaraz powitać hrabiego.

Hrabia otoczony był tłumem; dobijano się o każde jego słowo – jak zwykle przytrafia się to ludziom, którzy mówią niewiele, ale nigdy nie na próżno.

Weitere Bücher von diesem Autor