Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

88. Noc

Monte Christo, jak to miał w zwyczaju, zaczekał, aż Duprez odśpiewa do końca słynną arię Pójdź za mną, po czym wstał i wyszedł.

Morrel pożegnał się z nim u drzwi, powtarzając obietnicę, że nazajutrz o siódmej rano stawi się u niego z Emanuelem.

Hrabia wsiadł do powozu jak zawsze spokojny i uśmiechnięty.

Pięć minut później był już w domu.

Kto jednak dobrze znał hrabiego, szybko domyśliłby się, jakie targają nim uczucia, słysząc, jak Monte Christo krzyknął od progu do Nubijczyka:

– Ali! Pistolety oprawne w kość słoniową!

Ali przyniósł panu pudełko, a hrabia zaczął oglądać broń ze starannością naturalną u człowieka, który ma zdać swoje życie na łaskę żelaza i ołowiu.

Były to specjalne pistolety, z których hrabia de Monte Christo strzelał do celu u siebie w domu. Były tak skonstruowane, że wytwarzała się siła wystarczająca, aby wyrzucić kulę z lufy, ale strzały były niemal bezgłośne. Ktoś siedzący w przyległym pokoju nigdy by się nie domyślił, że hrabia właśnie wprawia rękę w strzelaniu.

Wziął pistolet i mierzył w jakiś mały punkt na blaszanej płytce, która służyła mu za tarczę strzelniczą, gdy drzwi do gabinetu otwarły się i wszedł Baptysta. Nie zdążył się jeszcze odezwać, gdy hrabia spostrzegł w uchylonych drzwiach zawoalowaną kobietę. Weszła tuż za Baptystą i stała w sąsiednim pokoju, spowita półmrokiem. Spostrzegłszy pistolet w ręku hrabiego i dwie szpady na stole, rzuciła się do gabinetu.

Baptysta spojrzał pytająco na pana. Hrabia dał mu znak – i Baptysta wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

– Kim pani jest? – spytał hrabia.

Nieznajoma rozejrzała się wokół, chcąc się jakby przekonać, czy są sami, a potem pochyliła się, jakby chciała paść na kolana, złożyła ręce w geście rozpaczy i rzekła:

– Edmundzie! Nie zabijaj mi syna!

Hrabia cofnął się, wydał słaby krzyk, broń wypadła mu z ręki.

– Cóż to za imię wymówiła pani hrabina?

– Twoje! – krzyknęła, zrzucając woal. – Twoje, którego chyba ja jedna nie zapomniałam. Edmundzie, nie przychodzi do ciebie pani de Morcerf, ale Mercedes.

– Mercedes umarła, pani, a ja nie znam nikogo więcej o takim imieniu.

– Mercedes żyje, Mercedes pamięta! Ona jedna cię rozpoznała, jak tylko zobaczyła cię po raz pierwszy, a nawet zanim cię zobaczyła, poznała cię po głosie, Edmundzie, po twoim głosie. Od tej chwili idzie krok w krok za tobą, śledzi cię i lęka się. Ona nie potrzebowała pytać, czyja ręka wymierzyła cios w pana de Morcerf.

– Fernanda, chciała pani zapewne powiedzieć? – podjął Monte Christo z gorzką ironią. – Skoro przypominamy sobie teraz nasze imiona, przypomnijmyż je sobie wszystkie.

Monte Christo wypowiedział to imię z taką nienawiścią, że dreszcz wstrząsnął całym ciałem Mercedes.

– Widzisz więc, Edmundzie, że nie pomyliłam się – zawołała Mercedes – i że mam prawo powiedzieć ci: nie zabijaj mi syna!

– A kto pani powiedział, że ja czegoś chcę od pani syna?

– Nikt, na Boga! Ale matki mają instynkt. Odgadłam wszystko; poszłam za nim dziś wieczorem do Opery i z ukrycia widziałam wszystko.

– Jeśli widziałaś pani wszystko, widziałaś pani również, że syn Fernanda znieważył mnie publicznie – rzekł Monte Christo ze strasznym spokojem w głosie.

– Litości!

– Widziałaś pani – ciągnął hrabia – że gdyby mój przyjaciel nie przytrzymał go za rękę, rzuciłby mi w twarz rękawiczkę.

– Posłuchaj mnie. Mój syn również się domyślił i tobie przypisuje wszystkie nieszczęścia, które spadły na jego ojca.

– Droga pani, mylisz pewne pojęcia; to nie nieszczęścia, ale kara. I to nie ja zesłałem ją na pana de Morcerf, to Opatrzność go ukarała.

– A dlaczegóż to działasz pan w imieniu Opatrzności? – wykrzyknęła Mercedes. – Dlaczego pamiętasz o rzeczach, o których ona zapomniała? Co ciebie, Edmundzie, obchodzi Janina i jej wezyr? Jaką krzywdę wyrządził ci Fernand Mondego, zdradzając Ali Tebelina?

– Toteż, pani, jest to sprawa pomiędzy francuskim oficerem i córką Vasiliki. Nie dotyczy mnie to w najmniejszym stopniu, masz pani rację. I jeżeli poprzysiągłem zemstę, to nie francuskiemu oficerowi, ani hrabiemu de Morcerf, ale rybakowi Fernandowi, mężowi Katalonki Mercedes.

– O, jaka to okropna zemsta za błąd, do którego doprowadził mnie los! Bo winna jestem tu ja, Edmundzie. I jeżeli masz się na kimś mścić, to zemścij się na mnie: za to, że zabrakło mi siły, by wytrzymać twoją nieobecność i własną samotność.

– A dlaczegóż to – zawołał Monte Christo – byłem nieobecny? I dlaczego pani byłaś samotna?

– Ależ… bo cię aresztowano, bo zostałeś wtrącony do więzienia.

– A dlaczego mnie aresztowano? Dlaczego wtrącono mnie do więzienia?

– Tego nie wiem.

– O nie, tego pani nie wiesz. A taką mam przynajmniej nadzieję. No to ja pani powiem. Zostałem pojmany i wtrącony do więzienia, ponieważ w altance karczmy Pamfila, w przeddzień naszego ślubu, pewien człowiek o nazwisku Danglars napisał ten oto list, a rybak Fernand podjął się zanieść go na pocztę.

I Monte Christo podszedł do sekretarzyka, a otworzywszy szufladę, wyjął z niej pożółkłą kartkę, na której atrament nabrał rudawej barwy. Podstawił ją Mercedes pod oczy.

Był to list Danglarsa adresowany do prokuratora. Hrabia de Monte Christo wyjął ją z akt sprawy Edmunda Dantèsa tego dnia, kiedy przebrany za wysłannika firmy Thomson i French, wypłacił sumę dwustu tysięcy franków panu de Boville.

Mercedes ze zgrozą przeczytała tych kilka linijek:

Wierny poddany tronu i religii zawiadamia pana prokuratora królewskiego, że niejaki Edmund Dantès, oficer ze statku „Faraon”, przybyły w dniu dzisiejszym ze Smyrny, zawitawszy po drodze do Neapolu i Portoferraio, otrzymał list od Murata do uzurpatora i od uzurpatora do stronnictwa bonapartystowskiego w Paryżu.

Można przekonać się o występku Dantèsa po aresztowaniu go, jako że list ów znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo w jego pokoiku na statku „Faraon”.

– O miłosierny Boże! – zawołała Mercedes, przesuwając ręką po spoconym czole. – I ten list…

– Odkupiłem go za dwieście tysięcy franków – rzekł Monte Christo – ale to dobra cena, skoro dziś mogę dzięki niemu oczyścić się w pani oczach.

– I co wynikło z tego listu?

– Wiesz pani, że zostałem aresztowany; ale nie wiesz pani, ile to trwało lat. Nie wiesz pani, że przez czternaście lat przebywałem o ćwierć mili od pani domu, w lochach zamku If. Nie wiesz pani, że każdego dnia przez te czternaście lat ponawiałem przysięgę o zemście, począwszy od pierwszego dnia niewoli; a przecież nie wiedziałem jeszcze, że została pani żoną Fernanda, który na mnie doniósł, i że mój ojciec umarł… z głodu!

– Boże sprawiedliwy! – krzyknęła Mercedes, chwiejąc się na nogach.

– Dowiedziałem się o tym dopiero po czternastu latach, po wyjściu z więzienia. I poprzysiągłem Fernandowi zemstę, ślubując na życie Mercedes i na śmierć ojca. I… i mszczę się.

– Jesteś pewien, że uczynił to ten nieszczęśnik Fernand?

– Przysięgam pani na moją duszę, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. Zresztą, to przecież nie jeden jego ohydny czyn: Francja to jego przybrana ojczyzna, a on przeszedł do Anglików! Będąc rodowitym Hiszpanem, walczył przeciw Hiszpanom, a będąc na żołdzie u Alego, zdradził go i zamordował. W porównaniu z tymi zbrodniami, czym jest ten list, który pani przeczytałaś? Podstępem zakochanego, który kobieta może mężowi przebaczyć, dobrze to rozumiem. Ale nie wybaczy mu go mężczyzna, co sam tę kobietę miał poślubić. Francuzi nie zemścili się na zdrajcy; Hiszpanie zdrajcy nie rozstrzelali; Ali spoczywa w grobie. Ale ja, zdradzony, zamordowany, także wtrącony do grobu, powstałem z tego grobu dzięki bożej łasce. I Bogu jestem winien tę zemstę; po to mnie zesłał. Oto jestem.

Nieszczęsna kobieta ukryła twarz w dłoniach; nogi się pod nią ugięły, padła na kolana.

– Przebacz, Edmundzie, przebacz przez wzgląd na mnie, bo wciąż cię kocham!

Godność kobiety zamężnej pohamowała w niej jednak poryw kochanki i matki.

Pochylone jej czoło prawie dotykało ziemi. Podbiegł i podniósł ją.

Usiadłszy w fotelu, spoglądała przez łzy na surową twarz Monte Christa, którą cierpienie i nienawiść czyniły jeszcze groźniejszą.

– Niepodobna, pani, niepodobna! Muszę zetrzeć na proch to przeklęte plemię! Nie mogę sprzeciwiać się woli Boga, który mnie wskrzesił, by tamten został ukarany.

– Edmundzie – odezwała się biedna matka, chwytając się wszelkich środków. – Boże mój, skoro ja cię nazywam Edmundem, dlaczego ty nie mówisz do mnie Mercedes?

– Mercedes – powtórzył Monte Christo. – Mercedes! Dobrze, masz pani rację, wciąż jeszcze wymawiam to imię z rozkoszą i po raz pierwszy od tylu lat tak czysto zadźwięczało w moich ustach. O, Mercedes! Wymawiałem twoje imię wśród westchnień tęsknoty, jęcząc z bólu i krzycząc w obłąkaniu; wymawiałem je przemarznięty do szpiku kości, gdy leżałem skulony na słomie, wymawiałem je w palącej gorączce, i gdy tarzałem się po kamiennej podłodze mojej ciemnicy! Mercedes! Ja muszę się zemścić, bo cierpiałem przez czternaście lat, przez czternaście lat płakałem i złorzeczyłem. Teraz, Mercedes, powtarzam ci, muszę się zemścić.

I hrabia, obawiając się, że ulegnie prośbom kobiety, którą kiedyś tak bardzo kochał, jął przywoływać wspomnienia, by rozjątrzyć swoją nienawiść.

– Zemścij się, Edmundzie! – zawołała nieszczęsna matka – ale zemścij się na winnych, zemścij się na nim, na mnie, ale się nie mścij na moim synu!

– W Piśmie Świętym napisano: „Za winy ojców cierpieć będą dzieci aż do trzeciego i czwartego pokolenia”. Skoro sam Bóg podyktował takie słowa swojemu prorokowi, czemuż miałbym być lepszy od Boga?

– Bo Bóg ma czas i wieczność, dwie rzeczy dla ludzi nieuchwytne.

Monte Christo westchnął, ale to westchnienie przypominało jęk; i porwał się za swoje piękne włosy.

 

– Edmundzie! – podjęła Mercedes, wyciągając do niego ręce. – Edmundzie! Od kiedy cię poznałam, czciłam zawsze twoje imię, szanowałam pamięć o tobie. Edmundzie, przyjacielu… Nie pozwól, aby zamącił się ten szlachetny i czysty obraz w moim sercu, co odbija się w nim jak w zwierciadle. O, gdybyś słyszał te wszystkie modlitwy, które zanosiłam do Boga w twojej intencji, kiedy jeszcze wierzyłam, że ujrzę cię żywym, i potem, gdy już myślałam, żeś umarł! Tak, niestety, umarł! Wyobrażałam sobie, że twoje ciało zagrzebano w ciemnym lochu albo w jakiejś wieży, myślałam, że rzucono je w przepaść, i że leży tam, pośród trupów i kości innych więźniów; i płakałam! Bo co ja mogłam dla ciebie zrobić? Tylko modlić się i płakać… Słuchaj: przez dziesięć lat, co noc, miałam ten sam sen. Mówiono, że chciałeś uciec z więzienia, że wśliznąłeś się w całun umarłego, że wyrzucono cię wtedy – ciebie, żywego trupa – z murów If i że twój krzyk, kiedy spadłeś i rozbiłeś się o skały, wyjawił tę zamianę twoim grabarzom, co stali się twoimi katami. Otóż, przysięgam ci na głowę mojego syna, o którego życie dzisiaj cię błagam: przez dziesięć lat co noc widziałam ludzi stojących na szczycie skały i kołyszących jakiś bezkształtny, zagadkowy przedmiot. Przez dziesięć lat co noc okropny krzyk budził mnie ze snu, drżącą i oblaną zimnym potem. Edmundzie, wierz mi, że ja też, choć zawiniłam, przecierpiałam wiele, o tak, wiele!

– A czy wyobrażałaś sobie, jak umierał twój ojciec, samotny, bez ciebie? – zawołał Monte Christo, szarpiąc się znowu za włosy. – Ty nie widziałaś, konając na dnie lochu, jak ukochana oddaje rękę rywalowi!

– Nie – przerwała Mercedes. – Ale widzę, jak człowiek, którego kochałam, staje się mordercą mojego syna.

Wymówiła te słowa tak boleśnie i z taką rozpaczą, że z piersi hrabiego wyrwał się gwałtowny szloch. Lew został ujarzmiony. Mściciel – zwyciężony.

– Czego ode mnie żądasz? – spytał. – Aby żył twój syn? A więc będzie żył…

Mercedes krzyknęła, a w oczach hrabiego zakręciły się dwie łzy. Znikły jednak zaraz – to zapewne Bóg zesłał na ziemię anioła, aby zebrał te łzy, cenniejsze niż najcenniejsze perły Guzaraty i Ofiru.

– O, dzięki ci, dzięki, Edmundzie! – zawołała Mercedes, chwytając rękę hrabiego i podnosząc ją do ust. – Jesteś taki, jakim byłeś w moich marzeniach, jakim zawsze cię kochałam. O, teraz mogę ci to już powiedzieć.

– Tym lepiej – odpowiedział Monte Christo – bo biedny Edmund niedługo będzie mógł być przez ciebie kochany. Umarły zstąpi do grobu, widmo powróci do królestwa nocy.

– Co mówisz?

– Cóż, umrę, skoro takie jest twoje życzenie.

– Umrzesz?! A kto ci to powiedział? Skąd ci to przyszło do głowy?

– Chyba nie sądzisz pani, że po tej publicznej zniewadze, wobec całej sali, wobec przyjaciół pani i pani syna, wyzwany przez młokosa, który będzie się chlubić moim przebaczeniem jak zwycięstwem, nie sądzisz pani chyba, że będzie we mnie choć cień chęci do życia. To, co najbardziej pokochałem po tobie, Mercedes, to jestem ja sam, to znaczy moja godność osobista, moja siła, która dała mi wyższość nad innymi ludźmi. Ta siła była moim życiem. Zdruzgotałaś ją jednym swoim słowem. Umrę więc.

– Ależ nie będzie tego pojedynku, Edmundzie, przecież przebaczyłeś.

– Owszem, będzie, łaskawa pani. Tylko że zamiast krwi twojego syna, popłynie moja.

Mercedes krzyknęła i rzuciła się ku Monte Christowi, nagle jednak zatrzymała się.

– Edmundzie – rzekła. – Bóg istnieje i czuwa nad nami, skoro żyjesz, skoro znowu cię zobaczyłam, pokładam w nim całą moją ufność. Będę czekać na jego wsparcie, a tymczasem zdaję się na twoje słowo. Powiedziałeś, że mój syn nie zginie, będzie żył?

– Tak, pani, będzie żył – odparł Monte Christo, zaskoczony, że Mercedes bez wahania przyjęła jego ofiarę.

Mercedes podała rękę hrabiemu.

– Edmundzie – rzekła i spojrzała na niego oczyma pełnymi łez – jak to pięknie z twojej strony! Jakie to wielkoduszne! Jakie to wspaniałe, że ulitowałeś się nad nieszczęsną kobietą, która zdała się tylko na twoje serce, prawie bez szans na powodzenie. Niestety, zestarzałam się bardziej od zgryzot niż z racji wieku; i ani spojrzeniem, ani uśmiechem nie mogę już mojemu Edmundowi przypomnieć tej Mercedes, w którą mógł się kiedyś wpatrywać godzinami. Uwierz mi, powtarzam, że ja także bardzo wiele przecierpiałam; a teraz powtórzę, że okropnie tak spędzić życie, nie mogąc przywołać w pamięci ani jednej radości, nie mając już żadnej nadziei. Ale to dowód na to, że nie wszystko kończy się tutaj, na ziemi. O nie, nie wszystko się tu kończy, czuję to, bo coś jeszcze tli się w moim sercu. O tak! Powtarzam ci, Edmundzie, że to piękne, szlachetne i wspaniałe przebaczać, tak jak ty umiałeś przebaczyć!

– Tak mówisz, Mercedes; ale co byś powiedziała, gdybyś wiedziała, jak wielką ofiarę czynię dla ciebie? Wyobraź sobie, jak Pan stwarza świat, zapładnia chaos, po czym zatrzymuje się w momencie, kiedy została mu już tylko jedna trzecia dzieła, po to, aby oszczędzić łez jednemu aniołowi. Łez, które popłynęłyby z jego nieśmiertelnych oczu na widok naszych zbrodni. Wyobraź sobie, jak po tylu przygotowaniach, gdy wszystko już jest wymieszane i zapłodnione, gdy pozostało jedynie zasiąść i podziwiać doskonałość dzieła, Bóg gasi słońce i popycha nogą świat w otchłanie wiecznej nocy… Wyobraź sobie to, a wtedy zrozumiesz… a może nie? Nie, jeszcze nie byłabyś w stanie zrozumieć, ile tracę, tracąc w tej chwili życie.

Mercedes spojrzała na hrabiego wzrokiem, w którym malowało się zdziwienie, uwielbienie i wdzięczność. Monte Christo oparł czoło na rozpalonych dłoniach, jakby nie mógł już unieść ciężaru swoich myśli.

– Edmundzie – odezwała się Mercedes – chcę ci powiedzieć jeszcze tylko jedno.

Hrabia uśmiechnął się gorzko.

– Edmundzie, choć twarz mi pobladła, moje oczy straciły blask, a moja uroda przygasła, chociaż podobna jestem do dawnej Mercedes już tylko w rysach twarzy, zobaczysz, że serce jest we mnie wciąż to samo!… Żegnaj więc, Edmundzie! O nic już nie będę prosić Boga… Spotkałam cię, jesteś tak samo szlachetny i wspaniały, jak kiedyś. Żegnaj, Edmundzie… Żegnaj… i dziękuję.

Lecz hrabia nie odpowiedział nic.

Mercedes otwarła drzwi gabinetu i znikła, nim hrabia wyrwał się z bolesnej, głębokiej zadumy, w której pogrążyła go myśl o niedokończonej zemście.

Na zegarze Inwalidów wybiła pierwsza, gdy powóz unoszący panią de Morcerf zaturkotał po bruku Pól Elizejskich i hrabia de Monte Christo uniósł głowę.

– Szaleńcze – szepnął do siebie. – Czemuż w dniu, gdym postanowił się zemścić, nie wyrwałem sobie serca?

89. Pojedynek

Po odjeździe Mercedes hrabia de Monte Christo popadł w mroczną zadumę. Jego myśli zatrzymały się, a energia omdlała, jak omdlewa ciało po największym wysiłku.

– I tak to – mówił sam do siebie; lampa i świece pełgały coraz słabiej; służba niecierpliwie oczekiwała w przedpokoju. – I tak to, długo wznoszony i postawiony z takim mozołem gmach zawalił się pod jednym uderzeniem, pod jednym słowem, jednym dmuchnięciem! I cóż? Ja, który wierzyłem w siebie, który byłem tak z siebie dumny, który czułem się taki mały w lochach zamku If, a który wzniosłem się później tak wysoko, jutro mam się obrócić w garstkę prochu! Ech, nie boję się śmierci, bo unicestwienie życia jest przecież odpoczynkiem, do którego dąży wszystko, za którym tęskni każda najmarniejsza istota. To przecież ów spokój materii, za którym tyle lat wzdychałem, który chciałem osiągnąć głodem, nim Faria stanął w moim więzieniu. Czymże jest śmierć? To jeden krok głębiej w spokój, a może i w ciszę. Nie, nie żałuję życia, żałuję, że nic nie będzie z moich zamiarów, które tak długo i pracowicie obmyślałem. Myślałem, że Opatrzność je wspiera, ale nie, jest im przeciwna. A zatem Bóg nie chciał, aby się spełniły!

Ciężar, który dźwignąłem, ważył niemal tyle, co świat; zdawało mi się, że doniosę go do celu – ale okazało się, że brak mi na to sił. Będę go musiał zostawić w połowie drogi.

O, czyżbym znów miał się stać fatalistą? Ja, który po czternastu latach rozpaczy i dziesięciu latach nadziei nauczyłem się wierzyć w Opatrzność?

I to wszystko, Boże mój, dlatego, że moje serce, które uważałem za martwe, było tylko odrętwiałe; wszystko dlatego, że się zbudziło, że zabiło, że ustąpiłem, bo głos kobiety obudził we mnie cierpienie!

A jednak – ciągnął hrabia, zagłębiając się w myślach nad tym, co przyniesie mu owo straszliwe jutro, na które zgodziła się Mercedes – a jednak to niemożliwe, aby ta kobieta o tak szlachetnej duszy, zgodziła się, powodowana egoizmem, abym zginął, ja, pełen energii i woli życia! To niemożliwe, żeby posunęła ją do tego miłość albo raczej jakieś macierzyńskie obłąkanie! Są cnoty, które, gdy doprowadzić je do przesady, stają się zbrodnią.

Nie. Na pewno chce urządzić jakąś patetyczną scenę, rzuci się między szpady – i to, co tutaj było wzniosłe, tam będzie tylko śmieszne.

I na policzki hrabiego wystąpił rumieniec dumy.

– Śmieszne! – powtórzył. – I ta śmieszność spadnie na mnie… Ja, wystawiony na śmiech! E, to już wolę umrzeć.

I wyolbrzymiając tak tragiczne wydarzenie, jakie miało nastąpić następnego dnia, a na które sam się skazał, przyrzekając Mercedes, że daruje życie jej synowi, powiedział wreszcie do siebie:

– Głupota, głupota, głupota! To głupota, taka szlachetność: wystawianie się bezczynnie na kule tego chłopaka! Przecież on nigdy nie uwierzy, że to było samobójstwo! A jednak ze względu na mój honor i pamięć po mnie – Boże, powiedz, że to nie zwykła próżność, ale usprawiedliwiona duma! – świat musi się dowiedzieć, że z własnej i nieprzymuszonej woli wstrzymałem własne, potężne ramię, które już wznosiłem do ciosu, i że skierowałem je przeciw samemu sobie! Musi tak być. I tak uczynię.

Chwytając pióro, wyjął ze skrytki w sekretarzyku jakiś papier – był to testament, który sporządził po przyjeździe do Paryża – i dopisał u dołu notkę, która wyjaśniłaby najmniej domyślnym ludziom, jaka spotkała go śmierć.

– Boże! Czynię to – powiedział, wznosząc oczy do nieba – tak ze względu na Twoją chwałę, jak i na moją. Od dziesięciu lat poczytywałem się za wysłannika Twojej zemsty. Niech ci nędznicy, Morcerf, Danglars i Villefort nie wyobrażają sobie, że to przypadek uwolnił ich od wroga. Przeciwnie, niech się dowiedzą, że Opatrzność, która już wydała na nich wyrok, zrezygnowała z wykonania go tylko dzięki sile mojej woli. Niech wiedzą, że kara, której umknęli na tym świecie, czeka ich na tamtym. Niech wiedzą, że wymienili czas na wieczność.

Gdy tak przechodził z jednej ponurej myśli do drugiej – to mary, jakie dopadają człowieka, zbudzonego ze snu przez cierpienie – świt rozświetlił szyby i rozjaśnił niebieskawą kartkę papieru, na której hrabia skreślił uzasadnienie wyroków Opatrzności.

Była piąta rano. Nagle do jego uszu doleciał jakiś szmer. Wydało mu się, jakby ktoś stłumił westchnienie. Odwrócił się, rozejrzał – nie było nikogo.

Ale szmer powtórzył się i był na tyle wyraźny, żeby hrabia nabrał pewności.

Wstał i ostrożnie otworzył drzwi salonu. Na fotelu spała Hayde: ręce zwisały bezwładnie, śliczna główka odchyliła się jej w tył. Postawiła fotel przy samych drzwiach, aby nie mógł jej nie zobaczyć, wychodząc, ale wśród tego nużącego czuwania zaskoczył ją sen, tak potężny u młodych ludzi.

Skrzypnięcie drzwi nie wyrwało jej ze snu. Monte Christo spojrzał na nią ciepło, ale i ze smutkiem.

– Ona pamiętała, że ma syna – rzekł – a ja zapomniałem, że mam córkę!

– I potrząsnął głową, przygnębiony.

– Biedna Hayde! Chciała się ze mną zobaczyć, chciała porozmawiać, przestraszyła się czegoś, a może domyśliła… O, nie mogę jej zostawić bez pożegnania, nie mogę umrzeć, zanim nie powierzę jej czyjejś opiece.

Podszedł cicho do sekretarzyka i napisał, co następuje:

Zapisuję Maksymilianowi Morrelowi, kapitanowi spahisów, synowi mojego dawnego pryncypała, Piotra Morrela – armatora z Marsylii, sumę dwudziestu milionów franków, z której część przekaże swojej siostrze i szwagrowi, jeśli nie uzna, że taki nadmiar fortuny nie zaszkodzi ich szczęściu.

Pieniądze te ukryte są w grocie na Monte Christo; jej sekret zna Bertuccio.

Jeśli serce kapitana jest wolne, niech poślubi Hayde, córkę Alego, paszy Janiny; wychowałem tę dziewczynę, kochając ją jak własną córkę, ona zaś darzy mnie uczuciem jak ojca. Maksymilian Morrel spełni w ten sposób bynajmniej nie moją ostatnią wolę – tylko moje ostatnie życzenie.

Niniejszy testament uczynił już Hayde spadkobierczynią reszty mojej fortuny – majątków ziemskich, umeblowania moich pałaców i domów oraz lokat kapitału w Anglii, Austrii i Holandii. Po odjęciu wzmiankowanych dwudziestu milionów oraz zapisów dla służby, wartość tej fortuny będzie sięgać około sześćdziesięciu milionów.

 

Kończył właśnie ostatnie zdanie, gdy usłyszał za sobą krzyk tak przeraźliwy, że pióro wypadło mu z ręki.

– Hayde – spytał – przeczytałaś to?

Istotnie, jasne światło poranka obudziło dziewczynę; wstała więc i podeszła do hrabiego; dywan stłumił jej lekkie kroki.

– Panie mój – rzekła, składając ręce – czemu piszesz o takiej porze? Czemu zapisujesz mi cały majątek? Czyżbyś mnie opuszczał?

– Aniele, muszę wyjechać w podróż – odparł Monte Christo z trudną do opisania melancholią i czułością. – Gdyby mnie spotkało coś złego… – Urwał.

– I cóż dalej?… – zapytała dziewczyna niezwykłym dla niej, a tak stanowczym tonem, że hrabia aż drgnął.

– Cóż, gdyby stało mi się coś złego, chciałbym, aby moja córka była szczęśliwa.

Hayde uśmiechnęła się ze smutkiem i potrząsnęła głową.

– Myślisz o śmierci, mój panie, prawda?

– Dziecko, jak mówi pewien mędrzec, to myśl zbawienna.

– Ale jeśli masz umrzeć, to zapisz sobie majątek komu innemu; bo jeśli umrzesz… niczego już potrzebować nie będę.

Wzięła papier, rozdarła go na cztery części, i rzuciła na środek salonu. Po czym, wyczerpana tak niezwykłym dla siebie dowodem energii upadła zemdlona na ziemię.

Monte Christo pochylił się nad nią i chwycił w ramiona; a widząc tę bladość na pięknej twarzy, zamknięte oczy i bezwład ciała, po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że Hayde kocha go może inaczej niż córka ojca.

– Niestety! – szepnął z przygnębieniem. – A więc jeszcze mógłbym być szczęśliwy. – Zaniósł Hayde do jej pokoju i oddał zemdloną w ręce pokojówek; wróciwszy do gabinetu, zatrzasnął drzwi i przepisał zniszczony testament. Gdy kończył, na dziedzińcu rozległ się turkot powozu. Monte Christo poszedł do okna i ujrzał, jak z powozu wysiadają Maksymilian i Emanuel.

– Prawda – rzekł do siebie – najwyższy czas! – I zapieczętował testament w trzech miejscach.

Po chwili usłyszał w salonie kroki i poszedł otworzyć drzwi gabinetu. Na progu stanął Morrel. Przyszedł dwadzieścia minut przed umówioną godziną.

– Może przychodzę trochę za wcześnie, panie hrabio – rzekł – ale wyznam panu szczerze, że całą noc nie mogłem zasnąć ani na chwilę, nikt zresztą u nas nie zmrużył oka. Aby dojść do siebie, trzeba mi było zobaczyć pańską odwagę i spokój.

Monte Christo nie mógł się powstrzymać wobec takiego dowodu przyjaźni i wyciągnął do kapitana już nie dłoń, ale obie ręce.

– Maksymilianie – rzekł, a w jego głosie brzmiało wzruszenie – to dla mnie piękny dzień, dzień, w którym czuję, że taki człowiek jak pan jest moim przyjacielem. Dzień dobry, panie Emanuelu! To jedzie pan ze mną, Maksymilianie?

– Do diabła! Wątpił pan o tym?

– No, bo jeśli ja niesłusznie…

– Proszę posłuchać: patrzyłem na pana podczas całej tej wczorajszej sceny, myślałem o pańskim spokoju przez całą noc i powiedziałem sobie, że albo słuszność jest po pańskiej stronie, albo uznamy, że ludzkim twarzom nigdy nie można wierzyć.

– Ale, panie Maksymilianie, Albert jest pańskim przyjacielem.

– Tylko znajomym, panie hrabio.

– Zobaczył go pan po raz pierwszy w dniu, w którym poznał pan i mnie.

– Tak, to prawda, i cóż z tego? Już o tym nie pamiętałem, aż mi pan musiał przypomnieć.

– Dziękuję, panie Maksymilianie.

I hrabia uderzył raz w dzwonek.

– Weź to – rzekł do Alego, gdy ten się zjawił – i zanieś do mojego notariusza. Panie Maksymilianie, to mój testament. Po mojej śmierci dowiesz się, co zawiera.

– Jak to, po pańskiej śmierci? – obruszył się Morrel.

– E, przyjacielu, trzeba być przewidującym. Co robiłeś wczoraj, po naszym rozstaniu?

– Byłem u Tortoniego, gdzie, jak się spodziewałem, zastałem Beauchampa i Château-Renauda. Przyznam ci się, hrabio, że chciałem się z nimi spotkać.

– Ale dlaczego, jeśli wszystko zostało ustalone?

– Panie hrabio, proszę posłuchać: sprawa jest poważna, nie da się uniknąć tego pojedynku.

– Wątpiłeś pan w to?

– Nie. Albert znieważył pana publicznie, wszyscy już o tym mówią. Myślałem, że uda mi się zmienić broń, z pistoletów na szpady. Pistolet jest ślepy.

– I udało ci się? – zapytał żywo Monte Christo, bo zaświtał mu promyk nadziei.

– Nie, bo wiedzą, jak się pan świetnie fechtujesz.

– E… A kto mnie zdradził?

– Nauczyciele szermierki, których pan pobiłeś.

– Maksymilianie, czy widział pan kiedykolwiek, jak strzelam z pistoletu?

– Nie.

– No, to mamy jeszcze trochę czasu, niech pan patrzy.

Monte Christo wziął pistolety, które trzymał, gdy weszła Mercedes, przymocował do ściany asa treflowego i czterema strzałami trafił po kolei wszystkie cztery listki.

Po każdym wystrzale Morrel bladł coraz bardziej. Obejrzał kule, którymi Monte Christo dokazał tych cudów zręczności i przekonał się, że były wielkości śrutu na sarny.

– To przerażające – rzekł. – Popatrz no, Emanuelu.

A zwracając się do Monte Christa, dodał:

– Hrabio, na litość, nie zabijaj Alberta! Ten nieszczęśnik ma matkę!

– To prawda. A ja nie mam matki…

Słowa te wyrzekł takim tonem, że Morrel aż zadrżał.

– Pan został obrażony. To znaczy, że strzelasz pan pierwszy.

– Ja strzelam pierwszy?

– O, uzyskałem to, albo raczej wymogłem. Zrobiliśmy i tak dosyć ustępstw, nie mogli nam tego odmówić.

– Na ile kroków?

– Na dwadzieścia.

Straszliwy uśmiech przemknął przez usta hrabiego.

– I dlatego liczę tylko na to, że Alberta ocali pańskie dobre serce, albo też pańska wspaniałomyślność, drogi przyjacielu. Wiedząc, jak pan strzela, mogę panu powiedzieć coś, czego nie mógłbym powiedzieć komu innemu, bo byłoby to śmieszne.

– Cóż takiego?

– Niech mu pan roztrzaska rękę, niech go pan zrani, ale niech go pan nie zabija.

– Posłuchaj mnie, Maksymilianie, nie trzeba mnie namawiać, abym oszczędzał pana de Morcerf. Z miejsca oświadczam panu, że pan de Morcerf będzie tak oszczędzany, że wróci jak najspokojniej do domu z przyjaciółmi, a mnie…

– A pana?

– A mnie odniosą.

– Ale cóż znowu! – krzyknął Maksymilian, tracąc panowanie nad sobą.

– Tak, drogi Maksymilianie, potwierdzam: pan de Morcerf mnie zabije.

Morrel spojrzał na hrabiego i widać było, że nic nie rozumie.

– Co się panu stało od wczoraj?

– To samo, co Brutusowi w przeddzień bitwy pod Filippi: ujrzałem zjawę. I ta zjawa, Maksymilianie, powiedziała mi, że już dosyć żyłem.

Maksymilian i Emanuel spojrzeli po sobie. Monte Christo wyjął zegarek.

– Jedźmy, jedźmy – rzekł. – Już pięć po siódmej, a pojedynek ma być o ósmej.

Powóz już czekał. Monte Christo wsiadł razem z sekundantami.

Kiedy przechodzili korytarzem, Monte Christo zatrzymał się przed jakimiś drzwiami, zdając się nasłuchiwać. Maksymilian i Emanuel dyskretnie podeszli kilka kroków do przodu; posłyszeli jednak szloch, na który hrabia odpowiedział westchnieniem.

Gdy stanęli na miejscu, była ósma.

– Jesteśmy – rzekł Morrel, wyglądając z powozu – i to chyba jako pierwsi.

– Niech mi pan wybaczy – odezwał się Baptysta, który pojechał z nimi, trzęsąc się z trwogi – ale tam, pod drzewami, widzę chyba powóz.

Monte Christo wyskoczył lekko na ziemię i wyciągnął rękę, aby pomóc Emanuelowi i Maksymilianowi.

Maksymilian przytrzymał w dłoniach rękę hrabiego.

– Brawo – rzekł. – Podoba mi się taka pewna ręka u człowieka, którego życie zależy od słuszności jego sprawy.

– No tak – odezwał się Emanuel. – Są tam jacyś dwaj młodzi ludzie, przechadzają się, jakby na kogoś czekali.

Monte Christo pociągnął Morrela za rękę i zatrzymał go z tyłu.

– Maksymilianie – zapytał – czy pańskie serce jest wolne?

Morrel spojrzał zdziwiony na hrabiego.

– Nie chcę, przyjacielu, żebyś mi się zwierzał. To tylko proste pytanie, odpowiedz mi „tak” lub „nie”, to wszystko, o co cię proszę.

– Kocham pewną panienkę.

– Bardzo ją kochasz?

– Nad życie.

– Cóż, jeszcze jedna moja nadzieja mnie omyliła.

I wyszeptał z westchnieniem:

– Biedna Hayde!

– Hrabio, naprawdę! – zawołał Morrel. – Gdybym nie znał pana dobrze, sądziłbym, że nie jest pan tak odważny, jak sądziłem!

– Bo myślę teraz o kimś, kogo opuszczam, dlatego westchnąłem. Ejże, Maksymilianie, czy to przystoi żołnierzowi tak źle się znać na odwadze? Sądzisz, że mi żal życia? Życie czy śmierć, to dla mnie nieważne, dwadzieścia lat spędziłem między życiem a śmiercią. A zresztą, bądź spokojny, jeśli to nawet była słabość, to nikt poza panem jej nie ujrzy. Wiem, że świat to salon, z którego trzeba wyjść grzecznie i uczciwie, to znaczy, ukłonić się i zapłacić wcześniej wszystkie długi z hazardu.

Weitere Bücher von diesem Autor