Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Odwagi, moja córko!

Hayde otarła łzy i czoło, po czym znowu zaczęła mówić.

– Nasze oczy przywykłe już do ciemności, rozpoznały w postaci posłańca paszy; był to nasz przyjaciel.

Selim też go poznał; ale ten dzielny młodzieniec znał tylko jedną zasadę: wypełniać rozkazy!

– W czyim imieniu przychodzisz? – rzekł.

– Przychodzę w imieniu naszego pana, Alego Tebelina.

– Jeżeli przychodzisz w imieniu Alego, wiesz, co powinieneś mi doręczyć?

– Wiem – rzekł posłaniec – i przynoszę ci pierścień.

Uniósł rękę w górę, a że był zbyt daleko, a w jaskini panował półmrok Selim nie mógł dostrzec ani rozpoznać pokazywanego przedmiotu.

– Nie widzę, co masz w ręku – rzekł Selim.

– Zbliż się – rzekł posłaniec – albo ja zbliżę się do ciebie.

– Nie zgadzam się ani na jedno, ani na drugie – odpowiedział młody żołnierz. – Połóż przedmiot w tym miejscu, gdzie stoisz, tam, gdzie pada promień światła, a potem oddal się, dopóki nie zobaczę, co zostawiłeś.

– Dobrze – rzekł posłaniec.

Położył umówiony przedmiot na wskazanym miejscu i oddalił się.

Serca nam biły, bo rzeczywiście przedmiot ten wydawał się pierścieniem. Tylko czy był to pierścień mojego ojca? Selim z zapaloną w ręku lancą podszedł do wejścia i cały w promieniach wpadającego do jaskini słońca schylił się. Podniósł przedmiot.

– To pierścień pana – rzekł całując go. – Wszystko dobrze!

Obrócił zapalony knot ku ziemi i zadeptał płomień.

Posłaniec krzyknął z radości i klasnął w ręce. Na ten znak czterech żołnierzy seraskiera Kurszyda wpadło do jaskini i Selim upadł przeszyty pięcioma sztyletami. Chociaż bladzi jeszcze z trwogi, ale już upojeni zbrodnią, rzucili się do podziemi, szukając wszędzie ognia i tarzając się na workach ze złotem.

Moja matka porwała mnie na ręce i biegnąc przez zawiłe korytarze nam tylko znane, dotarła do ukrytych schodów prowadzących do pałacu, gdzie panował potworny tumult. Dolne sale zapełniali czodoarowie Kurszyda, nasi nieprzyjaciele.

W chwili gdy moja matka miała już otworzyć drzwiczki, rozległ się złowieszczy głos paszy. Matka przyłożyła oko do szczeliny i ja przypadkiem także znalazłam otwór, przez który mogłam widzieć.

– Czego chcecie? – zwrócił się mój ojciec do ludzi, którzy trzymali w rękach papier zapisany złotymi literami.

– Czego chcemy? – odpowiedział jeden z nich. – Chcemy oznajmić ci wolę Jego Wysokości. Czy widzisz ten firman?

– Widzę – odparł ojciec.

– No to czytaj. Sułtan żąda twojej głowy.

Mój ojciec wybuchnął śmiechem przeraźliwszym niż groźba – jeszcze nie skończył się śmiać, gdy oddając dwa strzały z pistoletu, położył trupem obu tych ludzi. Palikarowie, spoczywający przy moim ojcu twarzą do ziemi, zerwali się i dali ognia. Komnata wypełniła się krzykiem, płomieniami i dymem. W tej samej chwili ogień rozgorzał także z drugiej strony i kule przeszyły deski wokół nas. Och, jak piękny był, jak wspaniały był wtedy wezyr Ali Tebelin, mój ojciec, wśród tych kul, z bułatem w ręku i twarzą poczerniałą od prochu! A jak uciekali jego wrogowie!

– Selimie! Selimie! – krzyczał. – Strażniku ognia, spełnij swój obowiązek!

– Selim zginął! – odpowiedział głos dochodzący jakby z otchłani – i ty, mój panie, jesteś zgubiony!

Wtem rozległ się głuchy huk i podłoga wokół mojego ojca wyleciała w powietrze.

To czodoarowie Kurszyda strzelali teraz od dołu. Kilku palikarów padło od razu.

Ojciec ryknął, wsadziwszy palce w otwory po kulach, wyrwał z podłogi deskę.

Ale w tej chwili przez otwór w podłodze posypały się strzały, niczym wylewająca się z krateru lawa buchnęły płomienie i zaczęły ogarniać podłogę i obicia.

Wśród tego straszliwego zgiełku, wśród przerażających wrzasków, rozległy się dwa wystrzały i dwa krzyki bardziej przejmujące od innych. Krzyki te zmroziły mnie.

Te dwa wystrzały ugodziły śmiertelnie mojego ojca, i to z jego piersi wyrwały się dwa krzyki. Stał jeszcze, przytrzymując się framugi okna. Moja matka szarpnęła drzwi, by dostać się do niego i umrzeć razem z nim, ale drzwi były zamknięte od środka. Wokół niego wili się palikarowie, konając w konwulsjach, pozostali, którzy uniknęli śmiertelnych strzałów lub byli tylko lekko zranieni, wyskakiwali przez okno.

W tej samej chwili podłoga zatrzeszczała i zawaliła się. Ojciec upadł na kolana, a dwadzieścia rąk uzbrojonych w szable, pistolety i sztylety podniosło się nad nim. Dwadzieścia ciosów ugodziło jednego człowieka i mój ojciec zniknął w kłębach ognia roznieconego przez bandę rozwścieczonych demonów, jak gdyby pod jego nogami rozwarły się czeluście piekieł.

Poczułam, że padam na ziemię; to zemdlała moja matka.

Hayde opuściła ręce, wydając z siebie rozdzierające westchnienie i spojrzała na hrabiego, jakby pytała, czy jest zadowolony, że spełniła jego żądanie.

Hrabia wstał, podszedł do niej, wziął za rękę i rzekł po grecku:

– Odpocznij, drogie dziecko i niech pokrzepi cię myśl, że Bóg karze zdrajców.

– Potworna historia – rzekł Albert przerażony bladością Hayde. – Teraz wyrzucam sobie, że byłem ciekawy w tak okrutny sposób.

– Nic nie szkodzi – odpowiedział Monte Christo.

I kładąc rękę na głowie dziewczyny, rzekł:

– Hayde jest odważną kobietą, i często opowiadanie o tych tragicznych wypadkach przynosi jej ulgę.

– To dlatego, mój panie – odpowiedziała żywo dziewczyna – że moje cierpienia przypominają mi o twojej dobroci.

Albert spojrzał z zaciekawieniem na dziewczynę, nie opowiedziała bowiem jeszcze tego, co najgoręcej pragnął usłyszeć: jak stała się niewolnicą hrabiego.

Hayde wyczytała to samo pragnienie z oczu obu mężczyzn. I podjęła opowiadanie:

– Gdy moja matka odzyskała zmysły, znajdowałyśmy się przed obliczem seraskiera.

– Zabij mnie – rzekła matka – nie pozwól zhańbić honoru wdowy po Alim.

– Nie do mnie powinnaś się zwracać – odparł Kurszyd.

– Do kogo więc?

– Do twojego nowego pana.

– Kim on jest?

– Oto on.

– I w tej chwili Kurszyd wskazał na jednego z tych, którzy najbardziej przyczynili się do śmierci mojego ojca – dodała dziewczyna z ponurym gniewem.

– A więc – zapytał Albert – stałyście się własnością tego człowieka?

– Nie – odpowiedziała Hayde. – Nie miał śmiałości zatrzymać nas przy sobie. Sprzedał nas handlarzom niewolników, którzy podążali do Konstantynopola. Przebyłyśmy Grecję i umierające dotarłyśmy do bram sułtana. Kłębiący się tłum ciekawskich rozstąpił się; nagle moja matka, przenosząc wzrok w kierunku, w którym zwrócone były spojrzenia tłumu, krzyknęła i padła, pokazując mi wiszącą nad bramą głowę.

Pod głową tą widniał napis:

Oto głowa Alego Tebelina, paszy Janiny.

Płacząc, starałam się podnieść moją matkę: już nie żyła!

Zaprowadzono mnie na targ i sprzedano bogatemu Ormianinowi, który przyjął nauczycieli i kazał mnie uczyć, a gdy miałam trzynaście lat, sprzedał mnie sułtanowi Mahmudowi.

– Od którego ja – rzekł Monte Christo – odkupiłem ją, jak już panu mówiłem, za szmaragd podobny do tego, w którym trzymam pastylki haszyszu.

– Jesteś dobry i wielki, mój panie – rzekła Hayde, całując dłoń hrabiego – jestem szczęśliwa, że należę do ciebie.

Albert był oszołomiony tym wszystkim, co usłyszał.

– Niech pan wypije swoją kawę – rzekł hrabia. – Opowieść skończona.

77. Doniesienia z Janiny

Franz wyszedł z pokoju Noirtiera chwiejąc się na nogach i tak znękany, że serce Valentine ścisnął żal.

Villefort, który przez cały czas wyjąkał zaledwie kilka słów zaszył się w swoim gabinecie, a dwie godziny potem odebrał list następującej treści:

Po tym, co się okazało, pan Noirtier de Villefort nie może się spodziewać, aby związek między jego rodziną i rodziną pana d'Epinay mógł dojść do skutku. Pan Franz d'Epinay przerażony jest faktem, że pan de Villefort, który musiał znać opowiedziane dziś wypadki, nie uprzedził go o nich.

Ktokolwiek widziałby w tej chwili, jak ten cios zdruzgotał prokuratora, nie uwierzyłby, że był on już na ten cios przygotowany. On sam nigdy by nie pomyślał, że jego ojciec posunie się do tego stopnia w swojej szczerości albo raczej bezwzględności, by opowiedzieć podobną historię. To prawda, że pan Noirtier miał raczej wzgardliwy stosunek do opinii swojego syna, nigdy też nie przedstawił mu jasno przebiegu zdarzeń, Villefort myślał więc zawsze, że generał de Quesnel, czy też jak kto woli – baron d'Epinay, w zależności od tego, jak się nazywał, czy jak nazywali go inni, został zamordowany, a nie zginął w pojedynku.

List ten tak ostry, choć napisany przez młodego człowieka, do tej pory pełnego szacunku, zranił śmiertelnie dumę Villeforta.

Ledwie wszedł do gabinetu, pojawiła się tam również jego żona.

Wyjście Franza wezwanego do pana Noirtier tak dalece wszystkich zdumiało, że położenie pani de Villefort, która została sama z notariuszem i świadkami, z minuty na minutę stawało się coraz bardziej kłopotliwe. W końcu pani Villefort powzięła decyzję i wyszła, oświadczając, że idzie sprawdzić, co się stało. Pan de Villefort oznajmił jej tylko, że na skutek rozmowy, jaką przeprowadził z ojcem i z panem d'Epinay, narzeczeństwo Valentine z Franzem zostało zerwane.

Nie sposób było przekazać taką wiadomość oczekującym, dlatego też, wchodząc, pani de Villefort oświadczyła jedynie, iż spisanie intercyzy musi zostać odłożone na kilka dni, bo pan Noirtier dostał na początku spotkania ataku apopleksji. Wiadomość ta, jakkolwiek nieprawdziwa, wydała się zebranym osobliwie pasować do dwóch poprzednich nieszczęść tego samego rodzaju; słuchacze, spojrzeli po sobie zdziwieni i odeszli, nie rzekłszy ani słowa.

Valentine tymczasem, nieco przestraszona, ale szczęśliwa, uściskała i podziękowała słabemu starcowi, co jednym ruchem zerwał cały ten łańcuch, jak się jej zdawało niemożliwy do zerwania i poprosiła następnie o pozwolenie odejścia do siebie, by móc wypocząć. Noirtier skinieniem zezwolił jej na to.

 

Valentine jednak, zamiast wrócić do siebie, przeszła przez korytarz i małymi drzwiczkami czmychnęła do ogrodu. Pośród tylu zdarzeń, tak nieprzerwanie po sobie następujących, jej serce ogarnęła głucha trwoga. Obawiała się, że lada chwila przyjdzie Morrel blady i groźny jak laird Ravenswood z Łucji z Lammermooru.

W rzeczy samej powinna była iść już do kraty ogrodowej. Maksymilian domyślał się już przebiegu zdarzeń. Widział, jak Franz wraz z panem Villefort opuszczali cmentarz, i poszedł za nimi; widział jak Franz wszedł, widział także, jak wyszedł, po czym wrócił znowu z Albertem i Château-Renaudem. Przeczuwał już, że nie może mieć żadnych złudzeń. Udał się więc w umówione miejsce, gotowy na wszystko i pewien, że przy najbliższej sposobności Valentine przybiegnie na spotkanie. Nie zawiódł się. Wypatrując przez szparę dojrzał w końcu dziewczynę, która nie stosując żadnych środków ostrożności, biegła ku niemu. Już pierwszy rzut oka na nią sprawił, że Maksymilian uspokoił się, a po pierwszym słowie podskoczył z radości:

– Ocaleni! – wykrzyknęła Valentine.

– Ocaleni! – powtórzył Morrel, nie dowierzając swojemu szczęściu. – Ale kto nas ocalił?

– Mój dziadek. O, pokochaj go, drogi Morrelu!

Morrel przysiągł, że będzie kochać starca z całej duszy. Przysięga nie była trudna, bo w tej chwili nie kochał go jak przyjaciela, czy jak ojca, ale wielbił jak bóstwo.

– Jak to się mogło stać? – zapytał Morrel. – Jakiego użył środka?

Valentine otworzyła już usta, by wszystko opowiedzieć. Pomyślała jednak, że w głębi tej strasznej tajemnicy jest przecież coś, co nie dotyczy tylko jej dziadka.

– Opowiem ci wszystko później.

– Kiedy?

– Gdy zostanę twoją żoną.

Zamknąwszy temat tym sposobem, mogła Maksymiliana owinąć sobie wkoło palca; przystał więc na to, że na razie musi się zadowolić tym, co mu opowiedziała. Nie chciał jednak odejść, dopóki Valentine nie przyrzekła, że przyjdzie na spotkanie również nazajutrz wieczorem.

Świat nagle zmienił się w jej oczach. Łatwiej było jej teraz uwierzyć, że wyjdzie za Maksymiliana, niż jeszcze przed godziną uwierzyć, że nie będzie poślubiona Franzowi.

W tym czasie pani de Villefort udała się do Noirtiera.

Noirtier spojrzał na nią ponurym i surowym wzrokiem, jakim miał zwyczaj ją witać.

– Drogi ojcze – rzekła. – Nie muszę ci oznajmiać, że narzeczeństwo Valentine zostało zerwane, ponieważ zerwanie to dokonało się tutaj.

Noirtier siedział niewzruszony.

– Nie wiedziałeś jednak ojcze – rzekła następnie pani de Villefort – że ja byłam zawsze przeciwna temu małżeństwu, i że miało być ono zawarte wbrew mojej woli.

Noirtier spojrzał na synową, oczekując wyjaśnień.

– Teraz gdy małżeństwo, które napawało cię taką odrazą, zostało zerwane, ośmielę się przedstawić ojcu prośbę, bo ani mój mąż, ani Valentine nie odważą się z nią zwrócić.

Noirtier zapytał wzrokiem, jaka to prośba.

– Przychodzę cię prosić, ojcze – ciągnęła pani Villefort – ponieważ ja jedna mogę zwrócić się do ciebie o to jako osoba całkiem niezainteresowana; otóż przychodzę cię prosić, abyś przywrócił swojej wnuczce cały majątek, nie mówię o przywróceniu łask, bo wiem, że tego nigdy jej nie odmówiłeś.

Na chwilę we wzroku Noirtiera pojawiło się wahanie; szukał przyczyn uzasadniających tę prośbę, ale ich nie znalazł.

– Czy mogę mieć nadzieję – rzekła pani de Villefort – że twoje zamiary, ojcze, są zgodne z moją prośbą?

– Tak – odpowiedział Noirtier.

– W takim razie – rzekła pani de Villefort – odchodzę wdzięczna i uszczęśliwiona.

Nazajutrz Noirtier kazał wezwać notariusza, pierwszy testament został zniszczony, a spisany nowy, w którym zapisywał cały majątek Valentine, pod warunkiem, że wnuczka nie opuści dziadka.

Kilka osób obliczyło, że panna Villefort, dziedziczka państwa de Saint-Méran łącznie z majątkiem swojego dziadka będzie miała w przyszłości około trzystu tysięcy liwrów rocznego dochodu.

W tym czasie, gdy u państwa de Villefort ważyły się losy planowanego małżeństwa, hrabia Morcerf złożył wizytę panu Danglars.

Dla okazania Danglarsowi szacunku Morcerf włożył na siebie paradny mundur generalski, przypiął do niego wszystkie swoje ordery i kazał zaprzęgnąć najlepsze konie.

Tak wystrojony pojechał na ulicę Chaussée d'Antin i kazał oznajmić swoje przybycie Danglarsowi. Danglars obliczał właśnie miesięczny bilans. Nie był to najlepszy moment: od jakiegoś czasu owe obliczenia wprawiały bankiera w zły humor. I dlatego na widok swojego dawnego przyjaciela, Danglars przybrał wyniosłą minę i rozparł się wygodnie w fotelu.

Morcerf przeciwnie, zwykle nadęty, dziś był wesoły i serdeczny. Naturalnie był pewny, że jego propozycja spotka się z jak najlepszym przyjęciem i nie bawiąc się w dyplomację, od razu przystąpił do rzeczy.

– Oto przyszedłem baronie, by załatwić to, co już od dawna chodzi nam po głowach i o czym już kiedyś rozmawialiśmy…

Morcerf spodziewał się, że po tych słowach bankier rozpromieni się, wyniosłość jego tłumaczył sobie bowiem własnym długim milczeniem; niewiarygodne, ale twarz Danglarsa stała się jeszcze bardziej nieprzystępna i oziębła.

Oto dlaczego Morcerf przerwał w połowie zdania.

– O czym to kiedyś rozmawialiśmy, hrabio? – zapytał bankier, jakby starając się na próżno zrozumieć, o co generałowi chodzi.

– O, widzę – rzekł hrabia – że jest pan formalistą, mój szanowny panie, i przypominasz mi, iż ceremonia musi się odbywać według wszelkich obrządków. Bardzo dobrze! Proszę mi darować, ale ponieważ mam tylko jednego syna i pierwszy raz w życiu myślę o ożenieniu go, więc nie mam w tym jeszcze dostatecznej wprawy, ale… przechodzę do rzeczy.

To powiedziawszy, Morcerf wstał, uśmiechając się sztucznie, ukłonił się głęboko i rzekł:

– Baronie, mam zaszczyt prosić pana o rękę pańskiej córki, panny Eugenii Danglars, dla mojego syna, wicehrabiego Alberta de Morcerf.

Danglars jednak, zamiast przyjąć to oświadczenie przychylnie, czego też spodziewał się Morcerf, zmarszczył brwi i nie prosząc nawet hrabiego, który stał przed nim, by znowu usiadł, rzekł:

– Panie hrabio, zanim panu odpowiem, muszę się namyślić.

– Jak to namyślić?! – zawołał Morcerf coraz bardziej zdziwiony. – Przez osiem lat, odkąd po raz pierwszy mówiliśmy o tym związku, mało miał pan czasu do namysłu?

– Panie hrabio – rzekł Danglars. – Codziennie zdarza się coś, co sprawia, że raz podjęte i przemyślane decyzje wymagają ponownego rozważenia.

– Pan wybaczy – przerwał Morcerf – ale czy my nie odgrywamy tutaj jakiejś komedii?

– Jak to komedii?

– Widział się pan z hrabią de Monte Christo?

– Widuję się z nim bardzo często – rzekł Danglars, poprawiając żabot – to mój dobry przyjaciel.

– Otóż ostatnio, kiedy go pan widział, powiedział mu pan, iż chyba zapomniałem o wspomnianym małżeństwie lub wykazuję w tym względzie niezdecydowanie.

– To prawda.

– Dlatego też przyszedłem. Nie zapomniałem i nie jestem niezdecydowany, jak pan widzi, skoro przychodzę tu i nalegam, by dotrzymał pan słowa.

Danglars nic nie odpowiedział.

– Czyżby właśnie zmienił pan zdanie? – dodał Morcerf. – Czy też zmusił mnie pan do powtórzenia mojej prośby, by dla własnej przyjemności mnie upokorzyć?

Danglars zrozumiał, iż jeśli dalej będzie prowadził rozmowę tonem takim, jakim ją rozpoczął, skutki mogą być dla niego opłakane.

– Panie hrabio – rzekł. – Ma pan prawo dziwić się mojej rezerwie, rozumiem to. Niech mi pan jednak uwierzy, że mnie samego bardzo to martwi; ale zmuszają mnie do tego nader ważne okoliczności.

– Co za puste słowa, mój kochany panie – rzekł hrabia. – Mógłby pan nimi zbyć pierwszego lepszego; ale ja nie jestem pierwszym lepszym i kiedy ktoś taki jak ja, przychodzi do kogoś i przypomina o danym słowie, a ten ktoś słowa nie dotrzymuje, mam prawo w miejsce pustych słów żądać wyjaśnienia powodów.

Danglars był tchórzem, nie chciał jednak za takiego uchodzić. Uraził go też ton Morcerfa.

– Toteż, kochany hrabio, powodów mi nie brakuje – odpowiedział – ale…

– Co pan przez to rozumie?

– Że trudno by mi je było wyjawić.

– Rozumie pan jednak – rzekł Morcerf – że nie może mnie zadowolić pańskie milczenie; i jedna tylko rzecz zdaje się być oczywista w całej tej sprawie: odmawia pan związania się z moją rodziną.

– O nie, bynajmniej, proszę pana – rzekł Danglars. – Ja tylko wstrzymuję się na razie od ostatecznej decyzji. To wszystko.

– Nie sądzę jednak, by pan przypuszczał, że ulegnę pańskim kaprysom i będę spokojnie, z pokorą oczekiwał, aż mnie pan przywróci do łask i względów?

– Jeżeli więc, panie hrabio, nie chce pan czekać, możemy uznać nasze projekty za niebyłe.

Hrabia, z natury dumny i porywczy, przygryzł wargi do krwi, by nie wybuchnąć. Zrozumiał jednak, że w podobnych okolicznościach byłoby to śmieszne z jego strony. Kierował się już ku wyjściu z salonu, gdy wtem rozmyślił się nagle i zawrócił.

Jego czoło zachmurzyło się, ale nad jego obrażoną dumą zaczęły brać górę oznaki jakiegoś niejasnego niepokoju.

– Niech pan posłucha, drogi panie Danglars – rzekł – znamy się już od wielu lat, i w związku z tym powinniśmy mieć dla siebie pewne względy. Należy mi się jakieś usprawiedliwienie, abym wiedział, z jakiej nieszczęsnej przyczyny mój syn utracił pańską przychylność.

– Nie chodzi o żadne osobiste uprzedzenia do wicehrabiego, tyle tylko mogę panu powiedzieć – odpowiedział Danglars, przybierając ton impertynencki, gdy spostrzegł, że Morcerf łagodnieje.

– Do kogo ma pan więc osobiste uprzedzenia? – zapytał Morcerf łamiącym się głosem, a jego czoło pobladło.

Danglars, któremu nie umknęła żadna zmiana na twarzy generała, wymierzył w niego jeszcze pewniejsze niż dotąd spojrzenie.

– Proszę mi raczej podziękować, że nie dostarczyłem więcej wyjaśnień.

Gwałtowne drżenie, wynikłe z tłumionej wściekłości, wstrząsnęło Morcerfem.

– Mam prawo – odpowiedział, czyniąc wielki wysiłek, by się opanować – mam prawo żądać wyjaśnień; czy ma pan coś do zarzucenia pani de Morcerf? Czy mój majątek jest niewystarczający? Czy może różnimy się zbytnio poglądami…

– Ależ skąd, szanowny panie – odpowiedział Danglars. – Nie miałbym wtedy żadnego usprawiedliwienia, bo dałem słowo, znając to wszystko dobrze. Nie, niech pan się więcej nie doszukuje, bo wstyd mi doprawdy, że robi pan przede mną ten rachunek sumienia; zostawmy to. Za chwilowe rozwiązanie sprawy przyjmijmy teraz zwłokę, nie będzie to ani zerwanie, ani składanie zobowiązań. Nic nas przecież nie nagli! Mój Boże! Moja córka ma siedemnaście lat, pana syn dwadzieścia jeden. Poczekajmy jeszcze, a czas zrobi swoje, pokieruje wypadkami; sprawy, które dziś wydają się nam niejasne, dnia następnego stają się zbyt oczywiste, często, w jeden dzień, obalane zostają najokropniejsze pomówienia.

– Pan powiedział, pomówienia? – zawołał Morcerf, siniejąc. – Ktoś mnie o coś oskarża?

– Panie hrabio, powiedziałem panu, dajmy spokój wyjaśnieniom.

– Mam więc znieść spokojnie tę odmowę?

– Przykrą przede wszystkim dla mnie, drogi panie. Tak, przykrzejszą dla mnie niż dla pana, bo liczyłem na zaszczyt połączenia mojego z pańskim domem, a poza tym zerwane zaręczyny są zawsze większą szkodą dla narzeczonej niż dla narzeczonego.

– Dobrze więc, mój panie, nie będziemy więcej o tym mówić – rzekł Morcerf.

I mnąc z wściekłością rękawiczki, wyszedł z pokoju.

Danglars zauważył, że Morcerf nie ośmielił się spytać ani razu, czy to on sam nie jest przyczyną zerwania.

Wieczorem odbył długą naradę z wieloma przyjaciółmi, a pan Cavalcanti, który przebywał wciąż w salonie z damami, wyszedł z domu bankiera jako ostatni.

Nazajutrz, obudziwszy się, Danglars zawołał od razu o dzienniki. Przyniesiono mu je natychmiast; odłożył kilka i sięgnął po „Impartial”. Naczelnym redaktorem dziennika był pan Beauchamp. Szybko rozerwał kopertę, z nerwowym pośpiechem rozłożył gazetę, przesunął wzgardliwym wzrokiem po rubryce „Premier Paris” i przeglądnął kronikę różnych wydarzeń; ze złośliwym uśmiechem zatrzymał wzrok na krótkiej wzmiance zaczynającej się od słów: Doniesienia z Janiny

– No, chwała Bogu – rzekł, odkładając gazetę – ten maleńki artykuł na temat pułkownika Fernanda, według wszelkiego prawdopodobieństwa uwolni mnie od konieczności tłumaczenia się przed panem hrabią de Morcerf.

W tym samym momencie, to jest z wybiciem godziny dziewiątej, Albert de Morcerf, ubrany na czarno, ze skrupulatnie zapiętym każdym guzikiem, milczący i podekscytowany zatrzymał się przed domem na Polach Elizejskich.

 

– Pan hrabia właśnie wyszedł, jakieś pół godziny temu – rzekł odźwierny.

– Czy wziął ze sobą Baptystę? – zapytał Morcerf.

– Nie, panie wicehrabio.

– Zawołajcie go więc, chcę z nim pomówić.

Odźwierny poszedł po kamerdynera i po chwili wrócili razem.

– Mój przyjacielu – rzekł Albert. – Przepraszam cię za moją niedyskrecję, ale chciałbym dowiedzieć się od ciebie samego, czy rzeczywiście twojego pana nie ma w domu?

– Nie ma, proszę pana. – zapewnił Baptysta.

– Nawet dla mnie?

– Wiem, z jaką radością mój pan zawsze pana przyjmuje u siebie i nie śmiałbym nigdy potraktować pana jak resztę bywających u hrabiego gości.

– Słusznie, bo muszę z nim pomówić w bardzo ważnej sprawie. Jak myślisz, czy długo go nie będzie?

– Nie, bo kazał przygotować śniadanie na godzinę dziesiątą.

– Przejdę się więc trochę po Polach Elizejskich i na godzinę dziesiątą będę tu; jeżeli pan hrabia wróci przede mną, poproś go, aby na mnie zaczekał.

– Dobrze, proszę pana, może pan być spokojny.

Albert zostawił przed domem hrabiego wynajętą dorożkę, a sam udał się piechotą na przechadzkę. Mijając Aleję Wdów, wydało mu się, że spostrzegł konie hrabiego przed bramą strzelnicy Grosseta; podszedł bliżej i rozpoznał także stangreta.

– Czy pan hrabia jest na strzelnicy? – zapytał go Morcerf.

– Tak, proszę jaśnie pana – odpowiedział stangret.

Rzeczywiście, gdy Morcerf przechodził koło bramy strzelnicy, doszły go stamtąd odgłosy kilku regularnych wystrzałów.

Wszedł. W ogródku zastał chłopca.

– Przepraszam bardzo pana wicehrabiego, czy nie zechciałby pan tu chwilkę zaczekać?

– A to czemu, Filipie? – zapytał Albert, który będąc tu bywalcem, zdziwił się bardzo, że go zatrzymano.

– Dlatego, proszę pana, że ten pan, który teraz ćwiczy się w strzelaniu, nie strzela nigdy w czyjejś obecności.

– A kto nabija mu pistolety?

– Służący. Murzyn.

– Tak, tak.

– To zna pan tego pana?

– Właśnie go szukam; to mój przyjaciel.

– A, to co innego. Pójdę go uprzedzić.

I Filip, wiedziony własną ciekawością, wszedł do pomieszczenia strzelnicy. Po chwili na progu pojawił się Monte Christo.

– Wybacz, kochany hrabio, że nachodzę pana nawet tutaj – rzekł Albert. – Ale od razu pana uprzedzam, że to bynajmniej nie jest wina twoich służących, ale moje natręctwo. Byłem u pana w domu i powiedziano mi, że hrabia pojechał na spacer, ale ma wrócić o dziesiątej na śniadanie. Poszedłem na przechadzkę, by zaczekać do dziesiątej, ale przypadkiem spostrzegłem pańskie konie i powóz.

– Z tego co pan powiedział, wnoszę, że chce pan ze mną zjeść śniadanie.

– Nie, dziękuję, nie chodzi o śniadanie; ale do licha, niemiłe to będzie towarzystwo!

– Do diabła, co też pan mówi?

– Kochany hrabio, mam dziś pojedynek.

– Pan? Po co? Z jakiego powodu? Można się bić w zasadzie o wszystko.

– O obrazę honoru.

– Aha, to sprawa poważna.

– Tak poważna, że właśnie przychodzę prosić pana o przysługę.

– Jaką?

– Żeby był pan moim sekundantem.

– Nie będziemy o tym mówić tutaj, chodźmy do mnie. Ali, podaj mi wody.

Hrabia podwinął rękawy i poszedł do przedsionka strzelnicy, gdzie strzelający zwykle myli ręce.

– Niech pan wejdzie, panie hrabio – rzekł po cichu Filip. – Zobaczy pan coś bardzo ciekawego.

Morcerf wszedł. Do tarczy przyklejone były karty do gry.

Z daleka Morcerfowi wydało się, że był tam cały komplet, ale karty kończyły się na dziesiątce, począwszy od asa.

– Ho ho! – rzekł Albert. – Grał pan w pikietę?

– Nie – odrzekł hrabia. – Zabierałem się do innej gry.

– Jak to?

– A tak, widzi pan tam tylko asy i dwójki, a ja kulami porobiłem z nich trójki, piątki, siódemki, ósemki, dziewiątki i dziesiątki.

Albert zbliżył się.

Rzeczywiście, w miejscach gdzie zwykle znajdują się oznaczenia kolorów, na kartach widniały idealnie równe, w perfekcyjnie identycznych odległościach otworki po kulach. Podchodząc do tarczy, Morcerf spostrzegł też leżące tu i ówdzie jaskółki, które przelatując, nieopatrznie znalazły się w zasięgu wystrzału pistoletowego i popadały od kul hrabiego.

– A niech to diabli! – zakrzyknął Morcerf.

– No cóż, kochany wicehrabio? – rzekł Monte Christo, wycierając ręce w podany przez Alego ręcznik. – Muszę przecież czymś wypełnić czas w wolnych chwilach; ale chodźmy już, jestem gotowy.

Wsiedli do powozu hrabiego i wkrótce stanęli przed bramą domu numer trzydzieści.

Monte Christo wprowadził Morcerfa do swojego gabinetu i wskazał mu krzesło. Usiedli.

– Z kim pan chce się pojedynkować?

– Z panem Beauchamp.

– To przecież pana przyjaciel!

– Bo też zwykle pojedynkujemy się z przyjaciółmi.

– Ale musi być jakiś powód.

– We wczorajszym dzienniku znajduje się… ale proszę niech pan sam czyta.

Doniesienia z Janiny:

Dotarliśmy do faktów dotąd nieznanych, a przynajmniej niepublikowanych: twierdze broniące miasta, zostały wydane w ręce Turków przez oficera francuskiego, do którego wezyr Ali Tebelin miał bezgraniczne zaufanie. Oficer ten nazywał się Fernand.

– I co z tego? – zapytał Monte Christo. – Co pan znajduje w tym obraźliwego? Co pana obchodzi, że zamki Janiny wydane zostały w ręce Turków przez jakiegoś oficera o imieniu Fernand?

– Obchodzi mnie, bo imię chrzestne mojego ojca, hrabiego de Morcerf, brzmi Fernand.

– Czy twój ojciec służył u Ali-Paszy?

– To znaczy walczył tam o niepodległość Grecji; w tym właśnie jest pomówienie.

– A, to co innego! Kochany wicehrabio, pomówmy rozsądnie.

– Tego właśnie sobie życzę.

– No, niech pan powie: kto u diabła może wiedzieć we Francji, że Fernand i hrabia de Morcerf to jedna i ta sama osoba i kto wreszcie zajmuje się dziś Janiną, która zdaje mi się, padła w 1822 czy 1823 roku?

– W tym właśnie zawiera się cała perfidia; stało się to przecież tak dawno, a dziś wywlekają zapomniane wypadki by wywołać skandal i zhańbić znane nazwisko. Dlatego ja, jako dziedzic nazwiska mojego ojca, nie pozwolę, aby nad tym nazwiskiem ciążył choć cień wątpliwości. Posyłam do pana Beauchamp, bo w jego dzienniku ukazała się ta wzmianka, dwóch świadków. Niech odwoła, co napisał.

– Beauchamp niczego nie odwoła.

– Więc będziemy się bić.

– Nie będzie się pan bił, bo on panu odpowie, że w armii greckiej mogło być i pięćdziesięciu francuskich oficerów o imieniu Fernand.

– Choćby i tak odpowiedział, będziemy się bić. To musi być odwołane… Mój ojciec, taki szlachetny żołnierz, taka świetna kariera wojskowa…

– Może również umieścić notkę: „Mamy podstawy sądzić, że wzmiankowany Fernand nie ma nic wspólnego z panem hrabią de Morcerf, któremu jest również na imię Fernand”.

– On musi odwołać wszystko i kategorycznie; nie wystarczy mi taka notka!

– Niesłusznie.

– To znaczy, że odmawia mi pan przysługi, o którą proszę?

– Przecież zna pan dobrze moją teorię na temat pojedynków; przedstawiłem ją panu w Rzymie, jeśli sobie pan przypomina.

– A jednak, kochany hrabio, zastałem pana dziś rano na ćwiczeniach niezgodnych z zasadami tej teorii.

– Bo widzi pan, mój drogi przyjacielu, nigdy nie należy się ograniczać. Gdy żyje się między wariatami, trzeba nauczyć się być wariatem; w każdej chwili może się zdarzyć, że jakiś zapaleńczy umysł, bez żadnych przyczyn będzie szukał ze mną zwady, podobnie jak na przykład pan szuka jej teraz u Beauchampa; przy byle okazji mnie wyzwie, przyśle mi swoich świadków, albo mnie znieważy w publicznym miejscu; i co oczywiste, takiego szaleńca muszę zabić.

– Przyznaje pan więc, że sam by się pojedynkował? Dlaczego więc nie chce pan, żebym ja się pojedynkował?

– Nie mówię wcale, że nie powinien się pan pojedynkować; mówię tylko, iż pojedynek jest sprawą bardzo poważną, nad którą trzeba się zastanowić.

– A on, czy zastanowił się, znieważając mojego ojca?

– Jeśli zrobił to nieumyślnie i przyzna się do tego, trzeba dać mu spokój.

– O, kochany hrabio, jest pan zbyt pobłażliwy!

– A pan zbyt zasadniczy. Bo przypuśćmy… niech pan posłucha i niech się pan nie obrazi za to, co powiem! Przypuśćmy, że ta wiadomość jest prawdziwa…

– Syn nigdy nie powinien robić podobnych przypuszczeń szargających imię jego ojca.

– Ech, mój Boże! Żyjemy w czasach, kiedy pozwala się na robienie tylu przypuszczeń!

– To właśnie wada naszej epoki.

– Miły Boże! Jakiż pan rygorystyczny!

– Taki właśnie jestem.

– Czy uważa mnie pan za swojego przyjaciela?

– Tak.

– Tak więc, zanim pan pośle sekundantów do pana Beauchampa, niech pan najpierw zasięgnie informacji.

– U kogo?

– Na Boga! Na przykład u Hayde.

Weitere Bücher von diesem Autor