Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Franz pożegnał się i wyszedł. Zaledwie zamknęła się za nim brama, Villefort kazał uprzedzić Valentine, że ma zejść do salonu za pół godziny, gdzie będzie czekał na nią notariusz i świadkowie pana d'Epinay.

Tak niespodziewana wiadomość sprawiła ogromne wrażenie w całym domu. Pani de Villefort nie chciała wierzyć własnym uszom, a w Valentine uderzył jakby grom z jasnego nieba.

Chciała pobiec do dziadka, ale na schodach natknęła się na pana de Villefort, który wziął ją za rękę i zaprowadził do salonu.

W przedpokoju zobaczyła Barrois i rzuciła na niego rozpaczliwe spojrzenie.

Po chwili do salonu przyszła pani de Villefort z Edwardkiem. Widać było, że również brała udział w rodzinnym smutku. Była blada i wydawała się straszliwie znużona. Usiadła, wzięła Edwardka na kolana i co chwila konwulsyjnie przyciskała do siebie to dziecko, na którym koncentrowało się jej całe życie.

Wkrótce zaturkotały powozy wjeżdżające na dziedziniec. Jednym przyjechał notariusz, drugim zaś Franz z przyjaciółmi. Po chwili wszyscy zebrali się w salonie. Valentine była tak blada, że na jej skroniach i policzkach prześwitywały przez skórę niebieskie żyłki. Franz nie mógł również pohamować wzruszenia.

Château-Renaud i Albert zdziwieni spoglądali po sobie. Wydawało im się, że pogrzeb, w którym wzięli dziś udział, był równie smutny jak ceremonia, która miała się właśnie zacząć.

Pani de Villefort usiadła w cieniu aksamitnej zasłony, a że bez przerwy pochylała się nad synkiem, trudno było wyczytać, co się działo w jej sercu.

Pan de Villefort był jak zwykle niewzruszony.

Notariusz przygotowawszy sobie uprzednio, tak jak to czynią prawnicy, wszystkie papiery, zajął miejsce w fotelu, przesunął na czoło okulary i zwrócił się do Franza.

– Czy pan Franz de Quesnel, baron d'Epinay? – zapytał, chociaż dobrze wiedział, do kogo mówi.

– Tak, proszę pana – odpowiedział Franz.

Notariusz skłonił się.

– Muszę zatem pana uprzedzić ze strony pana de Villefort, że projekt mariażu z panem zmienił rozporządzenia, jakie pan Noirtier powziął wobec wnuczki – to znaczy całkowicie ją wydziedziczył. Trzeba jednak dodać – ciągnął notariusz – że testator nie miał prawa jej wydziedziczyć, a ponieważ tak zrobił, testament może być łatwo unieważniony.

– Tak – rzekł Villefort – ale muszę też uprzedzić pana d'Epinay, że póki żyję, nie pozwolę na obalenie testamentu. Moje stanowisko nie pozwala nawet na cień skandalu.

– Przykro mi – odezwał się Franz – poruszamy podobną kwestię przy pannie Valentine. Nigdy nie dowiadywałem się o jej majątek, który nawet jeśli jest uszczuplony, zawsze będzie większy od mojego. Rodzina moja starała się o alians z państwem de Villefort ze względu na znaczenie, a ja starałem się, myśląc o szczęściu.

Valentine podziękowała Franzowi niemal niedostrzegalnym gestem, i ciche łzy spłynęły po jej policzkach.

– Zresztą, drogi panie – rzekł pan de Villefort, zwracając się do przyszłego zięcia ten nieoczekiwany testament, zawodząc tylko nadzieje natury finansowej, nie ma w sobie nic takiego, co mogłoby urazić pana osobiście. Świadczy on tylko o zdziecinnieniu pana Noirtier. Mojemu ojcu wcale nie chodzi o to, że Valentine ma pana poślubić, nie podoba mu się po prostu, że w ogóle kogoś poślubia. Na starość wszyscy są egoistami: panna de Villefort wiernie dotrzymywała towarzystwa panu Noirtier, czego nie może robić pani baronowa d'Epinay. Nieszczęsny stan ojca sprawia, że rzadko mówimy mu o ważnych sprawach, bo jego słaby umysł i tak by ich nie pojął. Przekonany jestem, że chociaż mój ojciec pamięta, że wnuczka jego wychodzi za mąż, to na pewno zapomniał, jak się nazywa jego przyszły wnuk.

Zaledwie pan de Villefort przestał mówić (Franz ukłonił się w odpowiedzi na te słowa), gdy otwarły się drzwi i na progu pojawił się Barrois.

– Wielmożni panowie – rzekł tonem dziwnie stanowczym jak na sługę, który przerywa swym panom w tak uroczystej chwili – pan Noirtier de Villefort pragnie mówić natychmiast z panem Franzem de Quesnel, baronem d'Epinay.

Stary sługa wymienił w całości, podobnie jak notariusz, nazwisko i tytuł narzeczonego, aby nie zaszła pomyłka co do osoby.

Villefort zadrżał, pani de Villefort puściła Edwardka, który zsunął się jej z kolan, a Valentine podniosła się blada i niema jak posąg.

Albert i Château-Renaud wymienili jeszcze bardziej zdziwione spojrzenia.

Notariusz spojrzał na pana de Villefort.

– To niemożliwe – rzekł prokurator – poza tym pan d'Epinay nie może w tej chwili wyjść z salonu.

– Ale właśnie w tej chwili – odezwał się Barrois z taką samą stanowczością w głosie – pan Noirtier pragnie pomówić z panem Franzem d'Epinay o ważnych sprawach.

– O, to kochany dziadunio już mówi? – zapytał Edwardek ze zwykłą sobie bezczelnością.

Dowcip jednak nie ubawił nawet pani de Villefort, wszystkich bowiem pochłaniała ta równie poważna sytuacja.

– Powiedz panu Noirtier – rzekł Villefort – że to, czego żąda, jest niemożliwe.

– Pan Noirtier uprzedza w takim razie panów, że każe się przynieść do salonu – oznajmił Barrois.

Zdumienie doszło do najwyższego stopnia.

Na licach pani de Villefort pojawił się blady uśmiech, Valentine mimowolnie podniosła oczy, by podziękować Bogu.

– Valentine – rzekł Villefort – idź i dowiedz się, proszę, co to za nowa fantazja strzeliła do głowy dziadkowi.

Valentine szybko podeszła do drzwi, ale pan de Villefort rozmyślił się.

– Poczekaj, pójdę z tobą.

– Przepraszam – zwrócił się do niego Franz – ale ponieważ pan Noirtier chce się widzieć ze mną, to przede wszystkim ja powinienem do niego pójść. Zresztą będę szczęśliwy, mogąc mu złożyć uszanowanie, bo dotąd nie miałem tego zaszczytu.

– Ależ, mój Boże – zaprotestował Villefort z widocznym niepokojem – niech pan sobie nie zadaje trudu.

– Przepraszam pana – odparł stanowczo Franz – ale nie chcę przepuścić okazji, dzięki której przekonam pana Noirtier, że niesłusznie powziął ku mnie niechęć. Zwyciężę te uprzedzenia, okazując mu głębokie oddanie.

I nie przejmując się już Villefortem, który próbował go zatrzymać, wstał i udał się za Valentine, która zbiegała po schodach z radością, jaką czuje tonący, gdy dotknie ręką skały.

Pan de Villefort poszedł za nimi.

Château-Renaud i Morcerf spojrzeli na siebie po raz trzeci – a ich zdumienie nie miało już granic.

74. Protokół

Noirtier ubrany na czarno, siedział w fotelu i czekał.

Gdy przybyły trzy osoby, których się spodziewał, spojrzał na drzwi, a służący zamknął je natychmiast.

– Pamiętaj – szepnął Villefort do Valentine, która nie mogła już pohamować radości – gdyby dziadek chciał zrobić cokolwiek, co mogłoby zerwać twój mariaż, nie wolno ci pokazać, że go rozumiesz.

Valentine zaczerwieniła się, ale nie odpowiedziała.

Villefort przystąpił do pana Noirtier.

– Oto pan Franz d'Epinay – rzekł. – Chciał się z nim ojciec widzieć, uczynił więc zadość twojej woli. Pragnęliśmy od dawna, abyście się spotkali i byłbym niewymownie szczęśliwy, jeśli ojciec zrozumie teraz, że opór ze strony ojca wobec tego związku jest nieuzasadniony.

Noirtier odpowiedział takim spojrzeniem, że Villeforta przebiegł dreszcz.

Dał znak, aby zbliżyła się do niego Valentine.

Dzięki sposobom, jakich używała od lat w rozmowie z dziadkiem, domyśliła się szybko, o jakie słowo mu chodzi: klucz.

Spojrzała pytająco na dziadka. Jego wzrok przeniósł się na szufladę konsolki, stojącej pomiędzy oknami.

Otworzyła szufladkę i znalazła w niej rzeczywiście klucz.

Noirtier potwierdził, że właśnie o ten klucz mu chodziło, po czym zwrócił oczy na stary, nieużywany od lat sekretarzyk, w którym – jak wszyscy sądzili – znajdowały się tylko bezwartościowe szpargały.

– Mam otworzyć sekretarzyk? – spytała Valentine.

– Tak.

– Szufladę z boku?

– Nie.

– Środkową?

– Tak.

Valentine otwarła środkową szufladkę i wyjęła plik papierzysk.

– Tego chciałeś, kochany dziadku?

– Nie.

Wyciągała więc kolejne pliki i pakiety papierów, aż w szufladzie nie pozostało nic.

– Nie ma tam już nic – rzekła.

Oczy Noirtiera zwróciły się na słownik.

– A, dobrze, dziadku, rozumiem – rzekła dziewczyna.

I zaczęła recytować litery alfabetu; przy literze S Noirtier dał znak, by się zatrzymała.

Otwarła słownik i jęła wodzić palcem aż do słowa „skrytka”.

– Aha, więc w sekretarzyku jest skrytka? – spytała.

– Tak – odpowiedział Noirtier.

– Któż wie, jak ją otworzyć?

Noirtier spojrzał na drzwi, którymi wyszedł służący.

– Barrois? – rzekła.

– Tak.

Valentine podeszła do drzwi i zawołała sługę.

Przez ten czas Villefort denerwował się tak, że pot oblewał mu czoło, a Franz nie mógł wyjść z podziwu.

Wszedł stary sługa.

– Barrois – rzekła Valentine – dziadek kazał mi wziąć klucz z konsolki, otworzyć sekretarzyk i wysunąć szufladę; ale jest w niej skrytka. Podobno wiecie o niej, proszę ją więc otworzyć.

Barrois spojrzał na starca. Noirtier przytaknął słowom Valentine. Szuflada miała podwójne dno – w środku leżała gruba koperta przewiązana czarną wstążką.

– Czy mam oddać te papiery panu de Villefort? – spytał Barrios.

– Nie.

– Pannie Valentine?

– Nie.

– Panu d'Epinay?

– Tak.

Franz, zdumiony, podszedł do przodu, wziął papiery z rąk Barrois i rzucił okiem na kopertę, na której było napisane:

Oddać po mojej śmierci mojemu przyjacielowi, generałowi Durand, który umierając, wręczy tę kopertę swemu synowi, zalecając, aby ją przechował u siebie, zawiera bowiem papiery wielkiej wagi.

– Cóż mam zrobić z tymi papierami, proszę pana? – zapytał Franz.

– Zapewne ma je pan przechować zapieczętowane u siebie – wtrącił prokurator.

 

– Nie, nie – zaprotestował żywo Noirtier.

– Chcesz, kochany dziadku, aby pan d'Epinay to przeczytał? – spytała Valentine.

– Tak – odpowiedział starzec.

– Czy słyszysz, panie baronie? Dziadek prosi, abyś pan to przeczytał.

– Więc usiądźmy – wtrącił niecierpliwie Villefort – bo to zajmie trochę czasu.

Villefort usiadł, a Valentine stanęła przy dziadku, wsparta o jego krzesło; Franz również stał, trzymając w ręku tajemnicze dokumenty.

– Czytaj pan – mówiły oczy starca.

Franz rozerwał kopertę – w pokoju zapanowała głęboka cisza. Wśród tego milczenia jął czytać na głos:

Odpis z protokołu posiedzenia Klubu Bonapartystów, odbytego przy ulicy Saint-Jacques w dniu 5 lutego 1815 roku.

Franz zatrzymał się.

– 5 lutego 1815 roku dzień, w którym został zamordowany mój ojciec!

Valentine i Villefort milczeli; oko starca wyraźnie nakazywało:

– Czytaj dalej.

Franz przystąpił więc do lektury:

My, niżej podpisani: Ludwik Jakub Beauregard – podpułkownik artylerii, Stefan Duchampy – generał brygady i Klaudiusz Lecharpal – dyrektor Urzędu do spraw Lasów i Wód

oświadczamy niniejszym, iż dnia 4 lutego 1815 roku nadszedł list z Elby, zalecający członkom Klubu, by okazywali życzliwość i zaufanie generałowi Flawianowi de Quesnel. Generał ów służył cesarzowi od 1804 do 1814 roku, jest więc zapewne całkowicie oddany dynastii napoleońskiej, pomimo tytułu barona d'Epinay, jaki otrzymał od nazwy dóbr rozkazem Ludwika XVIII.

Napisano zatem list do generała Quesnela, zapraszając go na zebranie w dniu następnym – to jest 5 lutego. W liście nie wymieniono ani ulicy, ani numeru domu, gdzie odbyć się miało posiedzenie; nie podpisano też listu, zawiadamiając tylko generała, że jeżeli się zgadza, ktoś po niego przyjedzie o godzinie dziewiątej wieczór.

Posiedzenia trwały zazwyczaj od dziewiątej wieczór do północy.

O dziewiątej prezes klubu przyszedł do generała. Generał był gotów.

Prezes oświadczył mu, że może być wprowadzony do klubu, pod warunkiem że nie dowie się o miejscu zebrania, a więc tylko jeśli pozwoli sobie zawiązać oczy i przysięgnie, iż nie będzie usiłował podnieść opaski.

Generał de Quesnel przyjął ten warunek i przysiągł na honor, iż nie będzie usiłował zobaczyć, którędy go będą prowadzić.

Kazał zaprząc do powozu, ale prezes oświadczył mu, że nie mogą jechać jego własnym powozem, albowiem stangret generała mógłby wtedy poznać drogę.

– A zatem jak mamy to zrobić? – zapytał generał.

– Mam swój powóz – rzekł prezes.

– Możesz pan być tak pewien swojego stangreta, aby powierzyć mu tajemnicę, której mojemu nie chcesz powierzyć?

– Nasz stangret jest członkiem klubu – rzekł prezes. – Zawiezie nas sam radca stanu.

– Hm, w takim razie – roześmiał się generał – unikamy jednego niebezpieczeństwa, ale narażamy się na inne – może nas wywrócić.

Cytujemy ten żart na dowód, iż generała nikt nie zmuszał, by jechał na zebranie i że przybył tam z własnej woli.

W powozie prezes przypomniał generałowi obietnicę. Generał nie opierał się wcale tej formalności i pozwolił sobie zawiązać oczy fularem, który był już przygotowany.

W drodze prezesowi wydało się, iż generał usiłuje zerkać spod chustki; przypomniał mu więc przysięgę.

– A, prawda, przepraszam – rzekł generał.

Powóz zatrzymał się na ulicy Saint-Jacques przed długą sklepioną sienią. Generał wysiadł, wspierając się na ramieniu prezesa, o którego godności zresztą nic nie wiedział i uważał go za prostego członka klubu.

Z sieni weszli na piętro, do sali obrad.

Posiedzenie już się rozpoczęło. Członkowie klubu, uprzedzeni, iż tego wieczora ma się odbyć prezentacja nowego członka, stawili się w komplecie.

Gdy generał znalazł się na środku sali, poproszono go, aby zdjął opaskę.

Uczyniwszy to, zdziwił się bardzo, ujrzawszy wielu swoich znajomych, należących do organizacji, której istnienia się nie domyślał.

Zapytano go o przychylność dla sprawy; odpowiedział, iż listy z Elby powinny go wystarczająco rekomendować…

Franz przerwał lekturę.

– Mój ojciec był rojalistą – rzekł. – Niepotrzebnie pytali go o przekonania, były wiadome wszystkim.

– Dlatego też byliśmy w takiej przyjaźni z pańskim ojcem – rzekł Villefort. – Podobne przekonania łatwo zbliżają ludzi.

– Czytaj dalej – mówiło oko starca.

Franz powrócił do czytania:

Prezes jął naciskać, aby generał wyraźniej wyjawił swoje poglądy; jednak pan de Quesnel odpowiedział, iż chce naprzód wiedzieć, czego od niego chcą.

Powiedziano więc generałowi, iż klub otrzymał list z Elby, w którym polecano go członkom klubu jako człowieka, na którego mogą liczyć.

Osobny paragraf listu mówił także o spodziewanym powrocie z Elby. Więcej szczegółów miał zawierać drugi list, przywieziony na statku „Faraon” należącym do niejakiego pana Morrela, armatora z Marsylii; kapitan statku był duszą i ciałem oddany cesarzowi.

W czasie lektury tego listu generał, na którego – jak sądziliśmy – można było liczyć jak na brata, wyraźnie okazywał niezadowolenie, a nawet odrazę.

Gdy zakończono odczytywanie listu, stał nadal, milcząc, ze zmarszczonymi brwiami.

– I co więc pan generał powie na ten list? – zapytał prezes.

– Nie po to dopiero co przysięgałem królowi Ludwikowi XVIII, abym miał łamać słowo dla eks-cesarza.

Odpowiedź była tak jasna, że nie można już było wątpić, jakie poglądy wyznaje generał.

– Generale – rzekł prezes – nie znamy żadnego Ludwika XVIII ani eks-cesarza. Jest tylko jeden cesarz i król wygnany zdradą i podstępem dziesięć miesięcy temu z Francji, nad którą nadal sprawuje władzę.

– Wybaczcie, panowie – odparł generał – być może nie istnieje dla panów Ludwik XVIII, ale dla mnie istnieje. Z jego rąk przyjąłem tytuł barona i szlify generała-kwatermistrza, i nigdy nie zapomnę, że oba te tytuły zawdzięczam jego szczęśliwemu powrotowi do Francji.

– Panie – odezwał się surowo prezes, powstając z miejsca – niech pan uważa na to, co mówi. Pańskie słowa dają wyraźnie do zrozumienia, że na Elbie popełniono błąd, licząc na pana i w ten sposób nas samych w błąd wprowadzono! Powierzyliśmy panu pewne informacje, jako człowiekowi godnemu zaufania. Okazuje się, że byliśmy w błędzie. Tytuł i stopień wiążą pana z rządem, który my mamy zamiar obalić. Nie zmuszamy pana bynajmniej, abyś nam udzielił pomocy, nie wciągamy tu nikogo wbrew jego woli, ale będziemy naciskać, byś postąpił jak człowiek honoru, choćby to nawet sprzeciwiało się pana poglądom.

– Mówi pan, że byłby człowiekiem honoru ten, kto znając wasz spisek, nie wydałby go! A ja mówię, że taki człowiek byłby waszym wspólnikiem. Widzicie panowie, że jestem szczerszy od was…

– O, mój ojcze! – zawołał Franz. – Teraz rozumiem, czemu cię zamordowali!

Valentine mimo woli spojrzała na Franza; w tym synowskim uniesieniu młody człowiek był naprawdę piękny.

Villefort przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, stale za Franzem.

Noirtier, spokojny, surowy, pełen godności śledził wzrokiem wyraz twarzy każdego z obecnych.

Franz zaczął znów czytać.

– Na to spotkanie pana zaprosiliśmy – rzekł prezes – a nie przywieźliśmy gwałtem. Zapytaliśmy, czy pozwolisz sobie zawiązać oczy, zgodziłeś się. Przystając na nasze dwie propozycje, wiedziałeś pan aż nadto, że nie pracujemy nad umocnieniem władzy Ludwika XVIII – przecież wtedy nie mielibyśmy powodu kryć się tak przed policją. Byłoby to zbyt wygodne przywdziać maskę, aby poznać naszą tajemnicę, a potem zrzucić ją, aby zgubić tych, którzy panu zaufali. O nie, mój panie, musisz pan nam wyraźnie powiedzieć, czy jesteś za królem, który w tej chwili rządzi z przypadku, czy też za Jego Cesarską Mością.

– Jestem rojalistą – oświadczył generał. – Przysięgałem Ludwikowi XVIII i nie złamię danego słowa.

Po tych słowach zebrani zaszemrali, a spojrzenia, jakie wymieniali, mówiły, iż mają zamiar dać odczuć panu d'Epinay, że pożałuje tych nieopatrznych słów.

Prezes wstał znowu i uciszył salę.

– Jesteś pan na tyle rozsądnym i poważnym człowiekiem – rzekł – że możesz przewidzieć, jakie konsekwencje może pociągnąć dla obu stron ta sytuacja, przeto sama pańska szczerość zmusza nas do postawienia panu warunków: przysięgnij na honor, że nie wyjawisz nic z tego, coś tu usłyszał.

Generał położył rękę na szpadzie i rzekł:

– Kiedy mówicie o honorze, przekonajcie mnie najpierw, że znacie jego zasady i nie zmuszajcie mnie do tego gwałtem!

– A ty, panie – zareplikował prezes ze spokojem groźniejszym niż gniew generała – radzę ci, nie dotykaj szpady.

Generał rozejrzał się wokół, a w jego oczach widać było narastający niepokój.

Jednak jeszcze nie uległ, przeciwnie – przygotował wszystkie siły do walki:

– Nie przysięgnę.

– A więc zginiesz – odparł spokojnie prezes.

Pan d'Epinay pobladł, raz jeszcze się rozejrzał; wielu zaczynało szeptać i szukać pod płaszczem broni.

– Generale – rzekł prezes – proszę się uspokoić, znajdujesz się pomiędzy ludźmi honoru; zrobimy wszystko, aby cię przekonać, zanim zostaniemy przywiedzeni do ostateczności; ale sam pan powiedziałeś – znajdujesz się wśród spiskowców, posiadłeś naszą tajemnicę i musisz dochować sekretu.

Po tych słowach nastąpiło znaczące milczenie, ale generał nie odpowiadał – i prezes rzekł do odźwiernych:

– Proszę zamknąć drzwi.

I znowu nastała grobowa cisza.

Natenczas generał postąpił naprzód i przezwyciężając się z trudem, rzekł:

– Mam syna, muszę o nim myśleć, gdy mnie otaczają mordercy.

– Generale – rzekł z godnością prezes – jeden człowiek ma zawsze prawo znieważać pięćdziesięciu; jest to przywilej słabości. Źle jednak czyni ten, gdy tego przywileju nadużywa. Generale, zastosuj się do mej rady, przysięgnij i nie znieważaj nas.

Generał poskromiony wyższością prezesa wahał się przez chwilę, a w końcu, zbliżywszy się do stołu prezydialnego, zapytał:

– Jakaż ma być rota przysięgi?

– Taka: „Przysięgam na honor, iż nigdy nikomu nie wyznam tego, com widział i słyszał dnia 5 lutego 1815 roku pomiędzy dziewiątą i dziesiątą wieczór; oświadczam, że zasłużę na śmierć, jeśli złamię przysięgę”.

Generałem zawładnęło tak wielkie oburzenie, że na chwilę zatamowało mu głos; na koniec, przezwyciężając widoczny wstręt, wymówił słowa przysięgi, ale tak cicho, iż zaledwo można było dosłyszeć; wielu obecnych zażądało, aby powtórzył przysięgę głośniej i wyraźniej; tak też się stało.

– Teraz chciałbym stąd wyjść – rzekł generał. – Jestem już wolny?

Prezes powstał, wyznaczył trzech członków klubu, aby mu towarzyszyli i wsiadł z generałem do powozu, zawiązawszy mu wpierw oczy.

W liczbie tych ludzi był także i ten, który tu generała przywiózł.

Inni członkowie rozeszli się w milczeniu.

– Gdzie mamy pana wysadzić? – spytał prezes.

– Gdziekolwiek, bylebym jak najszybciej pozbył się waszego towarzystwa – odpowiedział pan d'Epinay.

– Zastanów się pan, co mówisz – rzekł doń wtedy prezes – bo już nie jesteś na zebraniu i masz do czynienia z ludźmi prywatnymi; nie znieważaj ich, jeśli nie chcesz odpowiadać za zniewagę.

Jednak pan d'Epinay nie chciał przyjąć do wiadomości tej rady i odparł:

– Jesteś pan taki odważny w powozie, jak i na zebraniu, bo jest was czterech na jednego.

Prezes kazał zatrzymać powóz.

Było to na quai des Ormes, tuż przy miejscu, gdzie do rzeki prowadzą schody.

– Dlaczego kazał pan się tu zatrzymać? – spytał generał d'Epinay:

– Ponieważ mnie pan znieważyłeś – odparł prezes – i nie pojadę dalej, póki nie otrzymam od pana satysfakcji.

– O, to tak mam zostać zamordowany! – rzekł generał, wzruszając ramionami.

– Ani słowa więcej, mój panie – odparł prezes – jeśli nie chcesz, abym cię uważał za człowieka takiego, o jakim mówiłeś, to jest za tchórza, który ze swojej słabości robi sobie tarczę. Jesteś pan sam jeden, a więc będziesz miał do czynienia tylko z jednym przeciwnikiem; masz szpadę u boku, a ja mam szpadę schowaną w tej lasce; brak ci świadków, a więc wybierz sobie jednego z tych panów. A teraz, jeśli chcesz, możesz odsłonić oczy.

Generał natychmiast zerwał opaskę z oczu.

– Dowiem się w końcu – rzekł – z kim mam do czynienia.

Otwarto drzwiczki powozu i czterej mężczyźni wysiedli.

Franz przerwał raz jeszcze lekturę i otarł zimny pot z czoła.

Był to widok poruszający do żywego: syn, blady i drżący, czytający na głos o nieznanych sobie dotąd szczegółach śmierci własnego ojca.

Valentine złożyła ręce jak do modlitwy.

 

Noirtier patrzył na syna z wyrazem najwyższej pogardy i dumy.

Franz czytał dalej.

Było to, jakeśmy już powiedzieli, 5 lutego. Od trzech dni panował sześciostopniowy mróz i schody obmarzły lodem; generał był wysoki i tęgi, toteż prezes odsunął się, aby generał miał, schodząc, dostęp do poręczy.

Dwaj świadkowie szli za nimi. Noc była ciemna, brzeg rzeki pokrywał śnieg i lód, woda Sekwany płynęła ciemna, głęboka, unosząc na powierzchni kry lodu. Jeden ze świadków poszedł po latarnię na barkę z węglem; przy tym świetle obejrzano broń. Szpada prezesa, którą nosił w lasce, krótsza była o pięć cali od szpady przeciwnika i nie miała gardy. Generał d'Epinay przedłożył propozycję, aby o broń losowali, ale prezes odpowiedział, że skoro to on wyzwał, każdy powinien stanąć do walki z własną bronią.

Świadkowie oponowali, ale prezes nakazał im milczenie.

Postawiono latarnię na ziemi; przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie i walka się zaczęła.

Szpady migotały w świetle latarni jak dwie błyskawice, walczących zaś ledwie można było dojrzeć, tak gęste zalegały ciemności. Generał d'Epinay uchodził w armii za jednego z lepszych szermierzy. Został jednak tak gwałtownie zaatakowany, że musiał uskoczyć – a wówczas zachwiał się i upadł. Świadkowie myśleli, że nie żyje, przeciwnik jednak, wiedząc, iż go nawet nie dotknął, podał mu rękę i pomógł się podnieść. Okoliczność ta, zamiast ułagodzić, rozzłościła jeszcze bardziej generała, tak że natychmiast natarł na przeciwnika. Przeciwnik nie ustąpił ani kroku. Parował uderzenia i generał po trzykroć ponawiał atak i po trzykroć musiał się cofnąć.

Za trzecim razem upadł znowu.

Pomyślano, że się znów pośliznął, że zaś leżał ciągle bez ruchu, świadkowie chcieli mu pomóc wstać; ale jeden z nich, obejmując go wpół, uczuł pod ręką ciepłą wilgoć.

Była to krew.

Generał, który na chwilę stracił przytomność, odzyskał zmysły.

– Aha! – odezwał się. – Poszczuli na mnie jakiegoś zawadiakę, jakiegoś fechmistrza pułkowego.

Prezes nie odpowiedział nic, tylko zbliżył się do świadka, który trzymał latarnię i odwijając rękaw, pokazał rękę dwa razy pchniętą szpadą, potem rozpiął surdut i kamizelkę i pokazał zranioną pierś.

Jednak ani nie jęknął.

Generał d'Epinay ledwie już oddychał i po pięciu minutach skonał.

Franz odczytał te ostatnie słowa tak zduszonym głosem, że trudno było je dosłyszeć. Zatrzymał się, przeciągnął ręką po oczach, jakby chciał rozpędzić jakiś cień.

Po chwili jednak milczenia czytał dalej.

Prezes schował szpadę do laski i wszedł na schody, a ślady krwi znaczyły na śniegu każdy jego krok. Nie zdążył jeszcze dotrzeć na górę, gdy usłyszał głuchy plusk. Świadkowie, przekonawszy się, iż generał rzeczywiście nie żyje, wrzucili jego ciało do wody. Generał więc zginął w uczciwym pojedynku, nie zaś skutkiem zasadzki, jakby można utrzymywać.

Na potwierdzenie prawdziwości faktów podpisujemy niniejszy protokół, aby żaden z uczestników tego dramatu nie został kiedyś oskarżony o umyślne zabójstwo lub o niedochowanie praw honoru.

Podpisani:

Beauregard, Duchampy, Lecharpal

Franz zakończył tak okropną dla syna lekturę. Valentine, blada ze wzruszenia, otarła łzy. Villefort, kuląc się drżący w kącie i usiłując zapobiec burzy, patrzył błagającym wzrokiem na nieugiętego starca.

– Jeżeli znasz pan tę straszną historię w najdrobniejszych szczegółach – odezwał się Franz do Noirtiera – jeżeli kazałeś, aby poświadczyli ją podpisami wiarygodni świadkowie, jeżeli wreszcie, jak mi się zdaje, jest mi pan przychylny, chociaż dotąd ta przychylność sprawiła mi tylko ból, nie odmawiaj mi tej jedynej pociechy i wyjaw mi nazwisko owego prezesa. Niech poznam w końcu tego, co zabił mi ojca.

Villefort zaczął szukać klamki u drzwi, po omacku, jakby mu się robiło ciemno przed oczyma.

Valentine, odgadując, jaka będzie odpowiedź starca – nieraz widziała na jego przedramieniu dwie blizny – cofnęła się nagle o krok.

– Na litość boską! – zawołał Franz, zwracając się do narzeczonej. – Proszę się za mną wstawić, niechże dowiem się, kto mnie uczynił sierotą, gdy miałem zaledwie dwa lata!

Valentine stała milcząca, bez ruchu.

– O, proszę się uspokoić – wtrącił się Villefort. – Nie przedłużaj jeszcze tej dramatycznej sceny. Nazwisk nie podano rozmyślnie. Mój ojciec sam nie wie, kim był ów prezes, a gdyby go nawet znał, nie potrafiłby panu tego powiedzieć, bo imion własnych nie ma przecież w słowniku.

– O, ja nieszczęśliwy! – wykrzyknął Franz. – To była nadzieja, która dodawała mi sił, aby dobrnąć do końca tego dokumentu, nadzieja, że poznam przynajmniej nazwisko tego, który zabił mi ojca! O, na litość boską! – zwrócił się do Noirtiera. – Na litość, uczyń wszystko, co jesteś w stanie… błagam pana… proszę mi jakoś spróbować przekazać to nazwisko…

– Dobrze – dał znak Noirtier.

– O, pannno Valentine! – zawołał Franz. – Dziadek pani dał znak, że mi wyjawi, kto to był… proszę mi pomóc…

Noirtier spojrzał na słownik.

Franz z nerwowym drżeniem porwał słownik i jął wymieniać głoski alfabetu.

Starzec dał znak przy literze J.

Valentine zasłoniła dłońmi twarz.

Palec Franza niedługo wędrował po karcie słownika.

Zatrzymał się przy wyrazie ja.

– Tak – dał znak starzec.

– Pan?! – zawołał Franz i włosy powstały mu na głowie. – Pan, panie Noirtier, zabił mi ojca?!

– Tak – potwierdził Noirtier i utkwił w młodym człowieku pełen godności wzrok.

Franz opadł bezwładnie na fotel.

Villefort otwarł drzwi i uciekł: obawiał się, że byłby zdolny zadławić w straszliwym starcu tę resztkę istnienia, która wciąż jeszcze tliła się w jego sercu.

Weitere Bücher von diesem Autor