Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Pani de Morcerf mieszkała tu, od kiedy opuściła swój pałac. Całkowita cisza, jaka tu panowała, przyprawiała ją o zawroty głowy, zupełnie jak podróżnego, gdy znajdzie się nad przepaścią. Zauważywszy, że Albert obserwuje ją ukradkiem, wysilała się na uśmiech, który wyglądał jak przyklejony – i ponieważ nie odbijał się wcale w jej oczach, już nie promieniował jak dawniej ciepłem.



Albert też czuł się źle w nowym otoczeniu: trudno mu było pozbyć się nawyków dawnego, zbytkownego życia. Chciał chodzić bez rękawiczek, ale uznał, że ma zbyt białe ręce. Chciał chodzić pieszo, lecz uznał, że ma na to zbyt wylakierowane buty.



A jednak dwoje tych szlachetnych, inteligentnych ludzi, połączonych głęboką miłością, rozumiało się bez słów i potrafiło powiedzieć sobie bez ogródek, w jakiej sytuacji finansowej się znajdują.



Mercedes nie zbladła zatem, gdy Albert powiedział:



– Mamo, nie mamy więcej pieniędzy.



Nigdy przedtem Mercedes nie zaznała prawdziwej nędzy. Często, w młodości, mówiła o swoim ubóstwie, lecz ubóstwo i nędzę dzieli ogromna przepaść.



U Katalończyków brakowało jej wielu rzeczy, ale innych nigdy. Gdy sieci były dobre, były i ryby; kiedy udało się je sprzedać, był sznurek na reperację sieci. Nie miała przyjaciół, żyła tylko swoją miłością, ale miłość ta nie miała nic wspólnego z jej sytuacją materialną; musiała wtedy myśleć tylko o sobie. A tym, co miała, hojnie się dzieliła. Dzisiaj musiała się dzielić, ale nie miała czym.



Nadchodziła zima. Mercedes nie miała czym napalić w tym wyziębionym i pustym pokoju – ona, która mieszkała w pałacu ogrzewanym kaloryferami od piwnic po strych!



Nie miała ani jednego kwiatka – ona, której apartament był jedną wielką oranżerią, pełną najkosztowniejszych roślin! – Ale miała jeszcze syna…



Oboje traktowali swój obowiązek z jednakową egzaltacją. Egzaltacja graniczy z entuzjazmem, a entuzjazm czyni nas nieczułymi na rzeczywistość. Ale entuzjazm ucichł i krok po kroku trzeba było powrócić do rzeczy realnych.



– Mamo – mówił Albert w chwili, gdy pani Danglars schodziła ze schodów. – Policzmy nasze bogactwa. Muszę wiedzieć, ile mamy, zanim zacznę dalej planować.



– Co mamy? Nic – rzekła Mercedes z bolesnym uśmiechem.



– E, mamo, mamy przecież trzy tysiące franków. Twierdzę, że za tę sumę uda nam się we dwoje prowadzić bardzo przyjemne życie.



– Dziecko jesteś! – westchnęła.



– Niestety, mamo, za dużo wydałem w życiu pieniędzy, wiem, jaką mają wartość. Trzy tysiące franków to ogromna suma, buduję na niej cudowną, bezpieczną przyszłość.



– Mówisz tak, mój drogi, ale najpierw zastanów się, czy przyjmiemy te trzy tysiące – rzekła Mercedes, czerwieniąc się.



– Ależ zdawało mi się, że to postanowione – odparł stanowczym tonem Albert. – A przyjmujemy je tym bardziej, że ich jeszcze nie mamy w ręku. Przecież są zakopane na Alejach Meilhańskich w Marsylii. A za dwieście franków – dodał – dostaniemy się oboje do Marsylii.



– Za dwieście franków! Albercie, zastanowiłeś się nad tym, co mówisz?



– O tak, poinformowałem się na stacji dyliżansów i statków parowych. Wiem wszystko dokładnie. Ty, mamo, pojedziesz do Châlons dyliżansem. Zauważ, traktuję cię jak królową – bo to kosztuje trzydzieści pięć franków.



Albert pochwycił pióro i zaczął pisać:



Dyliżans – 35 franków



Statek parowy z Châlons do Lyonu – 6



Statek parowy z Lyonu do Awinionu – 16



Z Awinionu do Marsylii – 7



Koszty podróży – 50



Razem: 114 franków.



– No, powiedzmy sto dwadzieścia – dodał Albert z uśmiechem. – Prawda, mamo, jaki jestem hojny?



– A ty, moje biedne dziecko?



– Ja? Nie widzisz, że zostawiam dla siebie osiemdziesiąt franków? Młody człowiek, mamo, nie potrzebuje takich wygód; zresztą wiem dobrze, co to znaczy podróż.



– Tak, wynajętym powozem i z własnym służącym.



– Inaczej też, mamo.



– Dobrze – rzekła Mercedes – ale skąd weźmiemy te dwieście franków?



– Oto one, a tu kolejne dwieście. Sprzedałem zegarek za sto franków, a breloczki za trzysta. Ale traf! Breloczki były warte trzy razy więcej od zegarka! Jesteśmy więc bogaci: zamiast stu czternastu franków na podróż dla ciebie, kochana mamo, masz dwieście pięćdziesiąt.



– Ale jesteśmy jeszcze coś winni w hotelu?…



– Trzydzieści franków, ale ja je zapłacę – z moich stu pięćdziesięciu. To już postanowione. A ponieważ potrzebuję na drogę tylko osiemdziesiąt franków, widzisz, że aż tarzam się w luksusie. Ale to jeszcze nie wszystko. Co powiesz na to, mamo?



I Albert wyjął mały karnet zamykany na złoty zamek. Była to jedna z jego dawnych fantazji, a może pamiątka po jakiejś tajemniczej kobiecie, okrytej woalem, jednej z tych, które pukały czasem do furtki. Z karneciku Albert wyciągnął tysiącfrankowy banknot.



– A to co? – zdziwiła się Mercedes.



– Tysiąc franków, mamo, i to zupełnie nowiutkie.



– Ale skąd to wziąłeś?



– Posłuchaj, mamo, ale nie denerwuj się za bardzo. – Albert wstał, ucałował matkę w policzki i zaczął się jej przyglądać. – Mamo, nie wyobrażasz sobie nawet, jaka jesteś śliczna – rzekł, a w jego głosie brzmiała głęboka synowska miłość. – Jesteś najpiękniejszą, najszlachetniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem.



– Dziecko drogie! – szepnęła Mercedes, usiłując na próżno wstrzymać łzy.



– A nieszczęście, jakie na ciebie spadło, zmieniło moją miłość w uwielbienie.



– Ale ja wcale nie jestem nieszczęśliwa, bo mam syna. Dopóki mam syna, nigdy nie będę nieszczęśliwa.



– Och, i właśnie tu zaczyna się dla ciebie czas próby. Wiesz, jakie są nasze ustalenia?



– A to myśmy już coś ustalili? – zapytała Mercedes.



– Tak, ustaliliśmy, że zamieszkasz w Marsylii, a ja pojadę do Afryki. Zrzeknę się mojego nazwiska i wsławię się pod innym.



Mercedes westchnęła.



– Otóż, mamo, wczoraj zaciągnąłem się do spahisów – dodał młody człowiek, spuszczając oczy z zawstydzeniem, sam bowiem nie zdawał sobie sprawy, ile szlachetności okazał, decydując się na to upokorzenie. – A raczej uznałem, że mogę sobą rozporządzać i sprzedałem się. Od wczoraj kogoś zastępuję. Sprzedałem się, jak to mówią – dorzucił z wymuszonym uśmiechem – za więcej, niż sądziłem, że jestem wart: aż za dwa tysiące franków.



– A więc te tysiąc franków?… – zadrżała Mercedes.



– To połowa sumy. Drugą zapłacą za rok!



Mercedes uniosła oczy w górę i po policzkach spłynęły jej łzy.



– Cenę jego krwi! – wyszeptała.



– Tak – roześmiał się Albert – jeśli zginę. Ale zapewniam cię, droga mamo, że do ostatnich sił będę bronić mojej skóry. Nigdy przedtem nie odczuwałem takiej chęci życia.



– Boże! Boże! – zawołała Mercedes.



– Ale dlaczego myślisz, że mnie zabiją? Czy zginął Lamoricière, ten Ney Południa? Czy zginął Changamier? Czy zginął Morrel, którego znamy? Pomyśl, mamo, jaka to będzie radość dla ciebie, gdy mnie zobaczysz z powrotem w szamerowanym mundurze! Zapewniam cię, że zamierzam w nim wyglądać przepięknie. Wybrałem tę formację z kokieterii.



Mercedes westchnęła, siląc się na uśmiech. Szlachetna kobieta pojmowała dobrze, że jej dziecko ponosi cały ciężar ofiary.



– A więc, rozumiesz, mamo – odezwał się Albert – masz zapewnione cztery tysiące franków. Będziesz za nie żyła w dostatku przez dwa lata.



– Tak sądzisz?



W tych słowach, które się jej wyrwały, było tyle bólu, że ich prawdziwe znaczenie nie uszło uwadze Alberta. Serce mu się ścisnęło, chwycił dłoń matki i utulił ją w swoich.



– Tak, będziesz żyła – powtórzył.



– Tak, będę żyła – zawołała Mercedes – ale ty nie wyjedziesz, prawda?



– Mamo, wyjadę – rzekł Albert spokojnym, ale stanowczym głosem. – Kochasz mnie zbyt mocno, nie pozwolisz, abym żył tu bezczynnie jak próżniak. Zresztą już podpisałem.



– Postąpisz zgodnie ze swoją wolą, a ja zdam się na Boga.



– Nie postąpię zgodnie ze swoją wolą, ale tak, jak dyktuje mi rozum i konieczność. Jesteśmy oboje w rozpaczliwej sytuacji. Co dla ciebie dziś znaczy życie? Nic. A dla mnie? O, niewiele by znaczyło, gdyby nie było ciebie, mamo, wierz mi, gdyby nie ty, przysięgam ci, że odebrałbym je sobie w dniu, kiedy zwątpiłem w mojego ojca i wyrzekłem się jego nazwiska. Ale żyję, a jeśli przyrzekniesz mi, że nie stracisz nadziei, jeżeli zaufasz mi i powierzysz mi swoje przyszłe szczęście, doda mi to siły. W Afryce pójdę do gubernatora. To szlachetny człowiek, a przede wszystkim prawdziwy żołnierz; opowiem mu naszą smutną historię i poproszę, aby od czasu do czasu spojrzał tam, gdzie będę. Jeśli zwróci na mnie uwagę, za pół roku będę oficerem – albo zginę. Jeżeli zostanę oficerem, twój byt, droga mamo, będzie zapewniony. Będę miał wystarczająco dużo pieniędzy dla siebie i dla ciebie, a co więcej, zdobędę sławę – a dzięki temu oboje będziemy dumni z mojego nowego nazwiska – bo przybiorę twoje panieńskie nazwisko. Jeśli zaś zginę… tak, jeśli zginę, wtedy, możesz i ty umrzeć… To będzie szczyt, ale i kres naszych nieszczęść.



– Dobrze – odparła Mercedes, spoglądając szlachetnie. – Masz rację, pokażemy ludziom, którzy nas obserwują i czekają, co zrobimy, aby nas osądzić, pokażemy im, że zasługujemy przynajmniej na współczucie.



– Ale dość tych przygnębiających myśli! – obruszył się Albert. – Przysięgam ci, że jesteśmy, a przynajmniej możemy być bardzo szczęśliwi. Jesteś kobietą inteligentną i zdolną do rezygnacji, a ja wyzbyłem się wielu swoich upodobań i przygasiłem temperament, mam przynajmniej taką nadzieję. Gdy wstąpię do wojska, na pewno się wzbogacę. A ty, gdy wprowadzisz się do domu pana Dantèsa, na pewno odetchniesz spokojnie. Spróbujmy, bardzo cię proszę, musimy spróbować!



– Tak, spróbujmy, bo ty musisz żyć, musisz być szczęśliwy.



– Czyli podzieliliśmy się już, mamo – dodał Albert, udając całkowity spokój – i możemy wyjeżdżać. Chodźmy, zarezerwowałem ci miejsce.



– A dla siebie?

 



– Muszę tu jeszcze zostać dwa albo trzy dni. To początek naszej rozłąki i powinniśmy już powoli się do tego przyzwyczajać. Potrzebuję kilku listów polecających i paru informacji o Afryce. Spotkamy się w Marsylii.



– Dobrze, więc jedźmy! – rzekła Mercedes, narzucając na siebie kaszmirowy czarny szal, jedyny, jaki wzięła, a przypadkiem bardzo kosztowny. – Jedźmy.



Albert zebrał w pośpiechu papiery, zadzwonił po kogoś z hotelu, aby uregulować zaległe trzydzieści franków, podał matce ramię i wyszli na schody.



Ktoś schodził przed nimi. Usłyszawszy szelest jedwabnej sukni, ocierającej się o balustradę, obejrzał się.



– Debray! – szepnął Albert.



– Albert? – zawołał sekretarz ministra i zatrzymał się.



Ciekawość przemogła u niego nad chęcią zachowania

incognito

; zresztą i tak go już rozpoznano. Istotnie, to było dopiero ciekawe spotkanie – zapomniany hotelik, a w nim młodzieniec, którego nieszczęsna historia narobiła w Paryżu tyle hałasu.



– Jak się masz, Albercie? – rzekł Debray.



A gdy dostrzegł w półmroku zgrabną postać pani de Morcerf, całkiem zawoalowaną, dodał z uśmiechem:



– A, przepraszam bardzo, nie przeszkadzam ci, Albercie.



Albert zrozumiał, co miał na myśli Debray.



– Mamo – rzekł zwracając się do Mercedes – to pan Debray, sekretarz ministra spraw wewnętrznych, niegdyś mój przyjaciel.



– Jak to niegdyś? – wybełkotał Debray. – Co ty opowiadasz?



– Powiedziałem tak, panie Debray, ponieważ od dziś nie mam już przyjaciół i nawet nie powinienem ich mieć. Jestem panu wdzięczny, że raczył pan mnie rozpoznać.



Debray podszedł wyżej i uścisnął serdecznie dłoń Alberta.



– Wierz mi, Albercie – rzekł ze wzruszeniem, do którego był jednak zdolny – wierz mi, że głęboko ci współczuję i że jestem gotów pomóc ci w każdej chwili.



– Dziękuję – odparł z uśmiechem Albert. – Pomimo tego całego nieszczęścia jesteśmy jeszcze na tyle zamożni, że nie potrzebujemy pomocy od nikogo. Wyjeżdżamy z Paryża, podróż mamy już opłaconą, a zostało nam jeszcze pięć tysięcy franków.



Debray zaczerwienił się ze wstydu. Miał przecież przy sobie milion franków; a chociaż był człowiekiem racjonalnym i nieskorym do wielkich uniesień, nie mógł powstrzymać w sobie myśli, że oto pod dachem jednego domu przebywały dwie kobiety: jedna, słusznie zhańbiona, wybiegła stąd z sumą półtora miliona franków – i była biedna; a druga, dotknięta niesprawiedliwym ciosem, wychodziła z paroma groszami – i była bogata.



Porównanie to zachwiało poglądami Debray'a; filozoficzny wydźwięk sceny przytłoczył go. Wyjąkał kilka grzeczności na pożegnanie i szybko zbiegł ze schodów. Tego dnia jego podwładni bardzo ucierpieli z powodu złego humoru pana sekretarza.



Ale wieczorem Debray kupił sobie piękną kamienicę przy bulwarze de la Madeleine. Miała przynosić pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu rocznie.



Nazajutrz o piątej po południu, w chwili, gdy Debray podpisywał akt własności, pani de Morcerf uściskała syna i wsiadła do dyliżansu.



W jednym z okien stacji dyliżansów Laffitte'a, od strony podwórza, na znajdującej się nad biurami antresoli stał jakiś mężczyzna. Patrzył, jak Mercedes wsiadała do powozu, widział, jak odjeżdżał dyliżans i jak odchodził Albert.



Pełen wątpliwości, przeciągnął po czole dłoń i westchnął:



– Jakże mam zwrócić tym niewinnym ludziom szczęście, które im zabrałem? Pomoże mi w tym Bóg.



106. Jama Lwów

Jedna z części więzienia de la Force, w której zamyka się najniebezpieczniejszych i najgroźniejszych przestępców, nazywa się dziedzińcem Świętego Bernarda.



Więźniowie nazwali to miejsce w swoim jędrnym języku Lwią Jamą – prawdopodobnie dlatego, że ci, którzy tu przebywają, gryzą często kraty, a czasami nawet strażników.



To więzienie w więzieniu. Mury mają tu podwójną grubość. Każdego dnia klucznik bada starannie masywne kraty. Po herkulesowej posturze strażników, ich zimnym, przenikliwym spojrzeniu, widać, że zostali specjalnie dobrani, aby trzymać w ryzach więźniów, siejąc inteligentnie postrach. Podwórze tej części więzienia otaczają wysokie mury; słońce może się nad nimi prześliznąć tylko ukośnym promieniem – jeśli oczywiście zdecyduje się zajrzeć do tej otchłani brzydoty moralnej i fizycznej. Na bruku podwórza od świtu niczym cienie snują się ludzie, strapieni, błędni, bladzi – ludzie jakby już zgarbieni na widok topora, który ostrzy dla nich sprawiedliwość.



Stoją lub siadają w kucki pod murem – gdyż mur wchłania ciepło słoneczne i zatrzymuje je najdłużej, gawędzą po dwóch – ale najczęściej stoją samotni, wpatrując się bezustannie wzrokiem utkwionym w furtę, która otwiera się co jakiś czas niczym paszcza, aby wchłonąć jednego z nich albo wyrzygać nowego więźnia – żużel z pieca, w którym kotłuje się społeczeństwo.



Dziedziniec Świętego Bernarda ma osobną rozmównicę. To długa, prostokątna sala podzielona na dwie części za pomocą podwójnych krat stojących w odległości trzech stóp – tak, aby odwiedzający nie mógł uścisnąć więźniowi ręki albo podać mu czegoś. Sala ta jest ponura, wilgotna i pod każdym względem może budzić grozę, zwłaszcza gdy pomyśleć, jak wiele okropnych zwierzeń prześliznęło się przez te zardzewiałe od oddechów kraty. A jednak to równie obrzydliwe miejsce jest rajem dla ludzi, których dni są już policzone – pokrzepia ich kontakt z tak utęsknionym społeczeństwem, ba – zdają się nim tu wręcz rozkoszować. Z Lwiej Jamy wychodzi się bowiem niemal zawsze po to, aby odjechać na rogatkę Saint-Jacques, na galery lub do innego więzienia.



Po podwórzu, które właśnie opisaliśmy, aż ociekającym od przenikliwej wilgoci, przechadzał się, z rękami w kieszeniach, jakiś młodzieniec. Reszta więźniów obserwowała go z ogromną ciekawością.



Dzięki wytwornemu krojowi ubrania mógłby uchodzić za człowieka z wyższej sfery; ale ubranie to było w strzępach. Choć bynajmniej nie było też znoszone: cienkie, jedwabiste sukno nabierało (tam, gdzie nie było podarte) połysku za każdym dotknięciem ręki więźnia; młodzieniec starał się je starannie odczyścić, pragnąc, aby wyglądało jak nowe. Równie starannie zapiął batystową koszulę, kiedyś białą, a lakierowane buty wyczyścił rogiem chusteczki ozdobionej monogramem i hrabiowską koroną. Kilku „pensjonariuszy” Lwiej Jamy przyglądało się temu z nieskrywanym zainteresowaniem.



– Patrzcie, jak się ten książę stroi – rzekł jeden z przestępców.



– Ależ to śliczny chłopak – rzekł drugi – i gdyby tylko miał grzebień i pomadę, zbledliby przy nim wszyscy żandarmi.



– Nowiutki fraczek, trzewiki aż lśnią. To pochlebne dla nas, że mamy takich grackich kolegów. A ci łajdacy żandarmi to dopiero bandyci! Zazdrośnicy! Takie ubranie tak podrzeć…



– O, to chyba łotrzyk jak się patrzy… – dorzucił inny. – Maczał palce we wszystkim… i to na dużą skalę… I taki młody! Świetny chłopak!



A przedmiot tego ohydnego podziwu upajał się tymi pochwałami albo raczej tylko ich dźwiękiem, bo samych słów nie mógł dosłyszeć.



Gdy skończył toaletę, podszedł do okienka kantyny, o które opierał się strażnik.



– Mój panie, bądź tak łaskaw i pożycz mi dwadzieścia franków – rzekł młody człowiek do strażnika. – Niedługo ci oddam, ze mną nie ma ryzyka. Pamiętaj, że moi krewni posiadają więcej milionów niż pan groszy… No, tylko dwadzieścia franków, proszę, chciałbym sobie wziąć separatkę i kupić jakikolwiek szlafrok. Nie mogę tak chodzić bez przerwy w jednym ubraniu. I to w jakim ubraniu, mój panie… ja, książę Cavalcanti!



Strażnik odwrócił się tyłem i wzruszył ramionami. Nawet się nie roześmiał, choć taka gadanina rozchmurzyłaby każdego; nasłuchał się już wielu innych rzeczy – a właściwie wielu takich samych.



– Ejże – rzekł Andrea – jesteś człowiekiem bez serca. Już ja się postaram, abyś stracił tu miejsce.



Strażnik odwrócił się – i parsknął śmiechem.



Więźniowie podeszli i ustawili się kręgiem wokół nich.



– Mówię ci, człowieku – ciągnął Andrea – za te parę groszy chcę sobie kupić szlafrok i wynająć osobną celę. Lada dzień spodziewam się wizyty pewnej znakomitej osobistości, muszę go jakoś przyzwoicie przyjąć.



– Dobrze mówi! Dobrze! – ozwali się więźniowie. – Do licha, przecież widać, że to człowiek z wyższych sfer.



– Więc mu pożyczcie te dwadzieścia franków – rzekł strażnik, opierając się potężnym ramieniem o ścianę. – Przecież powinniście chyba coś zrobić dla swojego kolegi?



– Nie jestem kolegą tych ludzi – obruszył się młodzieniec. – Nie obrażaj mnie, nie masz do tego prawa!



Przestępcy spojrzeli po sobie; słychać było, jak narasta wśród nich głuchy pomruk. Nad głową arystokratycznego więźnia zaczęła zbierać się powoli burza, wywołana nawet nie tyle słowami Andrei, co prowokacją strażnika.



Strażnik, pewien, że i tak uspokoi fale, jeśli zbyt się rozszaleją, postanowił nie tłumić burzy – i spłatać figla natrętowi, aby rozerwać się nieco podczas swojego długiego dyżuru. A przestępcy już podchodzili do Andrei; jedni wołali:



– Kapeć! Kapeć!



Okropna ta operacja polega na zadawaniu ciosów nie pantoflem, ale podkutym trzewikiem; robi się tak kompanowi, który straci względy u reszty współwięźniów.



Inni proponowali węgorza; ów inny rodzaj rozrywki polega na tym, że zwiniętą w rulon chustkę napełnia się piaskiem, kamieniami i drobnymi monetami – jeśli więźniowie je mają – a potem wali delikwenta, gdzie tylko popadnie.



– Wygarbujmy mu skórę, temu szanowanemu obywatelowi!



Ale Andrea zwrócił się do nich, mrugnął okiem, nadął policzki językiem i cmoknął w szczególny sposób – tak porozumiewają się między sobą bandyci, gdy nie mogą rozmawiać.



Był to tajny znak, którego nauczył go Caderousse. Poznali jednego ze swoich. Chustki opadły; podkuty kapeć wrócił na nogę głównego kata. Parę głosów oświadczyło, że ten pan miał rację, że może być na swój sposób uczciwym człowiekiem, a oni chcieli dać tylko przykład wolności poglądów. Tumult ucichł.



Strażnik zdziwił się tak bardzo, że natychmiast podniósł Andrei ręce do góry i jął go rewidować, sądząc, że mieszkańcy Lwiej Jamy ulegli czemuś bardziej namacalnemu i bardziej przekonywującemu, niźli sam urok osobisty młodzieńca.



Andrea nie opierał się, choć trochę oponował.



Wtem w okienku zabrzmiał głos:



– Benedetto! – wołał inspektor.



Strażnik wypuścił ofiarę.



– Wołają mnie – rzekł Andrea.



– Do rozmównicy – zawołał ten sam głos.



– I widzi pan, ktoś przyszedł do mnie z wizytą… O, drogi panie, przekonasz się, czy z księciem Cavalcanti można obchodzić się jak z byle kim.



I Andrea, przemknąwszy jak cień przez dziedziniec, wybiegł przez uchyloną furtę, zostawiając w podziwieniu kolegów i strażnika.



Ale i jego samego to zaskoczyło. Przebiegły młodzieniec nie skorzystał w więzieniu z przywileju korespondencji, jak to czynią zwykli ludzie, aby prosić o pomoc – zachował stoicką powściągliwość.



– Jestem wyraźnie podopiecznym jakiegoś możnego człowieka – mówił sam do siebie. – Wszystko za tym przemawia: to nagłe szczęście, łatwość, z jaką przeskoczyłem wszelkie przeszkody, improwizowana rodzina, znakomite nazwisko, jakie mi nadano, złoto, którym mnie obsypano, świetne znajomości, zaspokajające moje ambicje… Na nieszczęście, fortuna zapomniała o mnie na chwilę, nie było mojego protektora, zgubiło mnie to, ale nie do końca, nie na zawsze! Ręka na chwilę się cofnęła, ale pochwyci mnie opiekuńczo w chwili, gdy będę tuż nad przepaścią.



Czemu miałbym ryzykować jakimś nieostrożnym krokiem? Być może pozbawiłbym się w ten sposób opiekuna! Może mnie z tego wyciągnąć na dwa sposoby: albo załatwi mi ucieczkę, okupiwszy ją złotem, albo przekupi sędziów, a ci mnie uniewinnią. Wstrzymajmy się od mówienia i działania, póki nie nabiorę już całkowitej pewności, że zostałem całkowicie opuszczony, a wtedy…



Andrea ułożył sobie cały plan, który można uznać za zręczny. Nędznik był nieustraszony w ataku, a zawzięty w obronie. Zniósł nędzę i rozmaite prywacje, cechujące tego rodzaju zbiorowe więzienia. Tymczasem jednak natura, a raczej nawyki brały nad nim górę. Cierpiał, że jest obdarty, brudny i głodny; czas zaczął mu się dłużyć. Wtedy to właśnie inspektor wezwał go do rozmównicy.



Andrea poczuł, jak serce zabiło mu z radości. Było za wcześnie na wizytę sędziego śledczego, a za późno, by mogli go wzywać komendant więzienia lub lekarz; była to więc jakaś wizyta z zewnątrz.



Za kratą w rozmównicy Andrea dostrzegł rozszerzonymi z ciekawości oczyma chmurną, rozumną twarz Bertuccia. Bertuccio patrzył z bolesnym zdziwieniem na kraty, zaryglowane drzwi i cień, który zamigotał za kratami.



– Ach! – zawołał Andrea, ugodzony do żywego.



– Dzień dobry, Benedetto – rzekł Bertuccio głosem głębokim i dźwięcznym.



– To pan, to pan! – wyjąkał młodzieniec, rozglądając się wokół z przestrachem.



– Nie poznajesz mnie, nieszczęsny chłopaku?

 



– Ciszej, ciszej! – szepnął Andrea, który wiedział dobrze, jak dobre uszy mają tutejsze ściany. – Na miłość boską, ciszej, nie mów pan tak głośno!



– Chciałbyś zapewne pomówić ze mną sam na sam? – spytał Bertuccio.



– Oo, tak.



– Dobrze.



I Bertuccio, sięgając do kieszeni, dał znak strażnikowi, który stał w okienku.



– Przeczytajcie to! – rzekł do niego.



– Co to? – spytał Andrea.



– Rozkaz, aby przeniesiono cię do osobnej celi i pozwolono widywać ze mną.



– O! – Andrea aż podskoczył z radości.



I opanowawszy się natychmiast, szepnął do siebie:



– I znowu mój nieznany opiekun! Nie zapomnieli o mnie! Chcą zachować tajemnicę, skoro chcą ze mną rozmawiać w cztery oczy. Tu ich mam… Bertuccio przychodzi tu od mojego opiekuna.



Strażnik pokonferował z przełożonym, po czym otwarł drzwi i zaprowadził Andreę do celi na pierwszym piętrze z oknem na dziedziniec. Andrea był w siódmym niebie.



Cela była bielona wapnem, jak to zwykle w więzieniach. Było w niej wesoło, a Andrei zdało się, że znalazł się w raju. Zbytkowne umeblowanie stanowiły piec, łóżko, krzesło i stół. Bertuccio usiadł na krześle, Andrea rzucił się na łóżko.



Strażnik wyszedł.



– No i co – rzekł intendent. – Co mi chcesz powiedzieć?



– A pan?



– Najpierw ty…



– O nie. To pan ma mi coś oznajmić, skoro do mnie przychodzisz.



– Niech i tak będzie. Ciągnąłeś dalej swoje łajdactwa, kradłeś, aż wreszcie zamordowałeś.



– No, jeśli po to przeniosłeś mnie pan do oddzielnej celi, nie trzeba sobie było robić kłopotu. Wiem o tym przecież. Ale są inne sprawy, o których nie wiem nic. Wyjdźmy więc od nich, jeśli łaska. Kto tu pana przysłał?



– Oho ho! Szybki jesteś, mój Benedetto.



– Prawda? No, do rzeczy. Nie traćmy słów na próżno. Kto pana przysyła?



– Ależ nikt.



– A skąd się pan dowiedziałeś, że jestem w więzieniu?



– Już dawno cię rozpoznałem w tym bezczelnym dandysie, który z wdziękiem galopował po Polach Elizejskich.



– Po Polach Elizejskich!… Aha, ciepło, ciepło, gorąco… Po Polach Elizejskich!… No, to pogawędźmy trochę o moim ojcu, co pan na to?



– A ja, kim wobec tego mam być?



– Pan, poczciwino, jesteś moim ojcem przybranym… Ale nie sądzę, żebyś to pan roztrwonił na mnie sto tysięcy franków, które wydałem w ciągu kilku miesięcy. To nie pan sprawiłeś mi ojca – Włocha i szlachcica. To nie pan wprowadziłeś mnie na salony i zaprosiłeś na obiad w Auteuil; jeszcze czuję ten smak… Była tam śmietanka towarzyska i pewien prokurator królewski; szkoda, że nie poznałem się z nim lepiej, przydałoby mi się to teraz. Pan nie założy za mnie kaucji, miliona, a może dwóch? Kiedy już wylazło szydło z worka… No, czcigodny Korsykańczyku, g

Weitere Bücher von diesem Autor