Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– O! – wzdrygnął się Morrel. – A skąd to panu przyszło do głowy?!

– Powtarzam: chcesz popełnić samobójstwo – rzekł hrabia wciąż tym samym łagodnym tonem. – I oto dowód.

Podszedł do biurka, podniósł kartkę, którą młodzieniec zarzucił na rozpoczęty list, i wziął go.

Morrel rzucił się, aby mu go wyrwać.

Ale Monte Christo przewidział to i uprzedził Maksymiliana, chwytając go za rękę i więżąc przegub jego dłoni w stalowym uścisku.

– No i właśnie, chciałeś się zabić – powiedział hrabia – wyraźnie to napisałeś.

– A co! – wybuchnął Morrel, rezygnując z pozornego spokoju. – A co, nawet jeśli tak jest? Kto mógłby mi przeszkodzić, gdybym przystawił sobie lufę do skroni? Kto miałby tyle odwagi? Powiem coś panu: moje nadzieje legły w gruzach, serce mam złamane, życie już dla mnie nie istnieje, wokół mnie tylko rozpacz i ohyda, ziemia to popiół, głos ludzki tylko mnie rani.

Powiem panu coś: jeśli mi pozwolisz umrzeć, okażesz tylko litość, bo jeśli nie umrę, stracę zmysły, zwariuję.

Czy ktoś, kto widzi moje cierpienie i łzy, może mi powiedzieć: „Nie masz racji”?

I czy ktoś przeszkodzi mi się uwolnić od tego cierpienia?

Niech pan powie: ośmieli się pan to zrobić?

– Tak – odparł Monte Christo tonem, który dość szczególnie kontrastował ze wzburzeniem młodego człowieka – tak, ośmielę się.

– Pan! – krzyknął Morrel, a w jego głosie narastał ton wyrzutu i gniew – pan, który mnie łudziłeś głupią nadzieją! Który mnie powstrzymałeś, ukołysałeś, uśpiłeś próżnymi obietnicami, kiedy mogłem jeszcze coś zrobić, jakąś wariacką decyzją albo ją ocalić – albo przynajmniej umarłaby w moich ramionach. Pan, który zjadłeś ponoć wszystkie rozumy i masz władzę nad materią; pan, który grasz tutaj rolę Opatrzności, a przynajmniej taką rolę sobie uzurpujesz, nie byłeś w stanie znaleźć odtrutki dla tej dziewczyny! O, doprawdy, mój panie, budziłby pan we mnie litość, gdybym nie czuł do pana wstrętu!

– Maksymilianie…

– Tak, powiedziałeś, abym zdjął maskę. I proszę bardzo, zdjąłem! Zadowolony?

Kiedyś pan poszedł na cmentarzu za mną, odpowiedziałem panu z dobrego serca. Kiedyś pan tu przyszedł, pozwoliłem panu wejść…

Ale skoro posuwasz się pan do tego stopnia, skoro napadasz mnie aż w tym pokoju, w którym ukryłem się jak w grobie… Skoro znów obracasz mi nóż w ranie, choć myślałem, że już żadnej męczarni nie można mi zadać… To, hrabio de Monte Christo, mniemany mój dobroczyńco, hrabio de Monte Christo, zbawco całego świata, raduj się, zobaczysz, jak umiera przyjaciel!…

I Morrel, śmiejąc się jak szaleniec, rzucił się ku pistoletom.

Monte Christo zbladł jak ściana, ale z oczu trysnęły mu błyskawice. Położył rękę na pistoletach i oznajmił:

– A ja ci powtarzam, że nic z tego!

– Spróbuj mi pan tylko przeszkodzić! – zawołał Morrel, ale znów powstrzymało go stalowe ramię hrabiego.

– Przeszkodzę panu!

– Ale kimże ty jesteś, abyś sobie uzurpował prawo do władzy nad istotami wolnymi i myślącymi?

– Kim jestem? – powtórzył Monte Christo. – Słuchaj: jestem jedynym człowiekiem na ziemi, który ma ci prawo powiedzieć: „Maksymilianie! Nie chcę, aby syn twojego ojca dziś zginął”.

I Monte Christo – majestatyczny, wspaniały, odmieniony – skrzyżował ramiona i podszedł do dygoczącego młodzieńca, który cofnął się, ulegając nadludzkiej potędze tego człowieka.

– Dlaczego mi pan mówisz o ojcu? – wybełkotał. – Dlaczego mieszasz jego wspomnienia z tym, co dziś przeżywam?

– Ponieważ to ja ocaliłem życie twojemu ojcu w chwili, gdy się chciał zabić, tak jak ty dzisiaj; ponieważ to ja przysłałem twojej siostrze sakiewkę, a twojemu ojcu „Faraona”. I ponieważ nazywam się Edmund Dantès i na moich kolanach bawiłeś się w dzieciństwie.

Morrel cofnął się jeszcze o krok, chwiejnie, bez tchu, zdruzgotany; nagle zabrakło mu sił – krzyknął i osunął się na ziemię u stóp Monte Christa.

Po chwili jednak odezwała się w nim jego silna natura: otrząsnął się, podniósł i wypadł z pokoju na schody, krzycząc przeraźliwie:

– Julio! Julio! Emanuelu! Emanuelu!

Monte Christo chciał rzucić się za nim, ale Maksymilian przytrzymywał drzwi ze wszystkich sił.

Na jego krzyk przybiegli przestraszeni Julia, Emanuel, Penelon i kilku służących.

Morrel chwycił ich za ręce i otwierając drzwi, zawołał:

– Klęknijcie – głos dławiło mu łkanie – klęknijcie! To nasz dobroczyńca, to on ocalił ojca! To…

Już miał powiedzieć:

To Edmund Dantés!

Ale hrabia wstrzymał go, ściskając mu ramię.

Julia pochwyciła dłoń hrabiego. Emanuel ściskał go jak jakieś opiekuńcze bóstwo. Morrel padł znów na kolana i czołem uderzył w ziemię.

Wtedy ten człowiek z żelaza poczuł, jak mocno bije mu serce, za gardło chwyciło go wzruszenie – pochylił głowę i zapłakał.

Przez długą chwilę w pokoju wszyscy płakali; westchnienia rozbrzmiewały takim chórem, że musiało to zachwycić nawet najukochańszych aniołów Pana.

Julia, ochłonąwszy ze wzruszenia, wybiegła z pokoju, ciesząc się jak dziecko, zbiegła na dół, do salonu i podniosła kryształowy klosz osłaniający sakiewkę, którą dał jej nieznajomy w Alejach Meilhańskich.

Tymczasem Emanuel mówił urywanym głosem do hrabiego:

– Ach, panie hrabio, jak mógł pan czekać aż do dziś, aby powiedzieć, kim jest? Przecież widział pan, jak często mówiliśmy o naszym nieznanym dobroczyńcy, z jaką czcią i wdzięcznością przechowywaliśmy pamiątkę po nim! O, to było okrucieństwo, i to nie tylko wobec nas, ale, rzec się ośmielę, i wobec siebie samego.

– Posłuchaj, mój przyjacielu – rzekł hrabia – a mogę tak pana nazywać, bo nie wiedząc tego, byłeś pan moim przyjacielem od lat jedenastu. Tajemnica ta wyszła na jaw na skutek pewnego ważnego wydarzenia, którego nie mogę panu wyjawić. Bóg mi świadkiem, że chciałem ją na zawsze ukryć na dnie duszy, ale Maksymilian wyrwał mi ją gwałtem – i żałuje teraz za to, jestem pewien.

A widząc, że Maksymilian, ciągle na klęczkach, oparł głowę o fotel, dorzucił cicho, ściskając w znaczący sposób rękę Emanuela:

– Czuwaj pan nad nim.

– Czemuż to? – zdziwił się Emanuel.

– Nie mogę tego powiedzieć, ale czuwaj nad nim.

Emanuel ogarnął wzrokiem pokój i spostrzegł pistolety Maksymiliana.

Utkwił w nich przerażone oczy i wskazał palcem.

Monte Christo skinął głową.

Emanuel uczynił ruch, jakby chciał po nie pójść.

– Niech je pan zostawi – rzekł hrabia.

Podszedł do Morrela i wziął go za rękę. Gwałtowne emocje, które na chwilę wstrząsnęły młodym człowiekiem, przeszły w głębokie odrętwienie.

Weszła Julia, trzymając w ręku sakiewkę; na jej policzkach perliły się niczym krople porannej rosy łzy radości.

– Oto nasza relikwia – rzekła. – Niech pan nie sądzi, że od kiedy znamy już naszego wybawcę, będzie dla mnie mniej cenna.

– Dziecko – odparł, rumieniąc się, Monte Christo – proszę, zwróć mi teraz tę sakiewkę. Skoro już znasz rysy mojej twarzy, chcę, aby przypominała ci o mnie tylko przyjaźń, o którą się ubiegam.

– O, nie, nie! – rzekła Julia, przytulając sakiewkę do serca. – Błagam, niech mi jej pan nie odbiera. Przecież pewnego dnia możesz nas pan opuścić. Bo opuścisz nas pan pewnego dnia, prawda?

– Zgadłaś, pani – uśmiechnął się Monte Christo. – Za tydzień opuszczę ten kraj. Tylu ludzi, którzy zasługiwali na zemstę niebios, żyło tu w szczęściu, podczas gdy mój ojciec konał z głodu i rozpaczy!

Zapowiadając rychły wyjazd, Monte Christo nie spuszczał z oka Morrela i spostrzegł, że gdy mówił „opuszczę ten kraj”, nie wyrwało to Morrela z letargu. Zrozumiał, że musi stoczyć z cierpieniem przyjaciela ostatnią walkę. Wziął ręce Julii i Emanuela, uścisnął je razem w swoich dłoniach i rzekł łagodnie, a zarazem stanowczo, niczym ojciec:

– Kochani moi, zostawcie nas samych z Maksymilianem.

Korzystając z tej chwili, Julia zabrała chyłkiem swoją cenną pamiątkę. Żywo pociągnęła męża za rękę.

– Zostawmy ich – rzekła.

Hrabia został z Morrelem, znieruchomiałym jak posąg.

– I cóż? – odezwał się, dotykając jego ramienia palcem, który sparzył Maksymiliana jak ogień. – Jesteś już znowu mężczyzną?

– Tak, znów zaczynam cierpieć.

Hrabia zmarszczył czoło i zagłębił się na chwilę w jakichś ponurych rozważaniach.

– Maksymilianie, Maksymilianie – rzekł – nie godzi się tak myśleć chrześcijaninowi.

– Uspokój się, przyjacielu – odparł Morrel, podnosząc głowę i uśmiechając się do hrabiego z niewymownym smutkiem. – Nie będę już szukał śmierci.

– Czyli już żadnej broni, koniec rozpaczy?

– Nie, bo mam coś lepszego, aby się wyleczyć z rozpaczy, niż lufa pistoletu czy nóż.

– Biedny szaleńcze!… Cóż to jest?

– Cierpienie. Ono samo mnie zabije.

– Posłuchaj mnie, przyjacielu – rzekł Monte Christo, a w jego głosie brzmiała taka sama melancholia – pewnego dnia i ja chciałem popełnić samobójstwo w przystępie rozpaczy takiej jak twoja. Pewnego dnia także twój ojciec chciał się zabić pogrążony w podobnej jak twoja desperacji.

Gdyby ktoś powiedział twemu ojcu w chwili, gdy przykładał sobie lufę do skroni…

Gdyby ktoś powiedział mi w chwili, gdy odsuwałem od siebie chleb więzienny, po trzech dniach głodówki…

Gdyby powiedziano nam obu w tej krytycznej chwili: „Żyjcie! Nadejdzie dzień, w którym, szczęśliwi, będziecie błogosławić życie” – czyjkolwiek byłby to głos, uśmiechnęlibyśmy się z powątpiewaniem i niedowierzaniem. A przecież ile razy twój ojciec, całując cię, błogosławił życie, ile razy ja sam…

– Ach! – przerwał Morrel hrabiemu – ale pan straciłeś tylko wolność, mój ojciec utracił tylko majątek, a ja straciłem Valentine!

– Popatrz na mnie, Maksymilianie – rzekł Monte Christo, przybierając uroczysty ton, dzięki któremu to, co mówił, wywierało tak wielkie, przekonywujące wrażenie – popatrz na mnie: nie mam łez w oczach, nie chwyta mnie rozgorączkowanie, serce nie bije mi żałobnie… A przecież widzę, jak cierpisz, ty, którego kocham tak, jak kochałbym syna; czy nie przekonuje cię to, że cierpienie jest jak życie: na jego końcu czeka zawsze coś nieznanego. Otóż jeśli cię błagam, jeśli nakazuję ci, abyś żył, to w przekonaniu, że pewnego dnia mi za to podziękujesz.

 

– Boże, Boże! Co mi pan mówisz? Niech pan zważa na słowa! A może nigdy pan nie kochałeś?

– Dzieciaku!

– Ale prawdziwą miłością.

Bo widzi pan, od kiedy jestem mężczyzną, jestem żołnierzem. Nie kochałem do dwudziestego dziewiątego roku życia – uczucia, jakie odczuwałem wcześniej, nie zasługują na miano miłości. I cóż, w wieku dwudziestu dziewięciu lat zobaczyłem Valentine. Kocham ją od prawie dwóch lat, przez dwa lata czytałem w jej sercu cnoty dziewczęce i kobiece, wypisane tam ręką Pana.

Hrabio, widziałem w życiu z Valentine szczęście bez granic, niezmierne, tajemnicze i zbyt wielkie, zbyt boskie jak na ten świat; skoro na tym świecie go nie zaznałem, rozumiesz, że bez Valentine na tej ziemi została mi już tylko rozpacz i zgryzota.

– Powiedziałem ci, abyś nie wyzbywał się nadziei.

– A ja powtórzę: zważ, co mówisz: bo gdybyś mnie przekonał, że jest jeszcze dla mnie nadzieja, oszalałbym – bo wmówiłby mi pan tym samym, że zobaczę jeszcze Valentine.

Hrabia uśmiechnął się.

– Przyjacielu, ojcze! – zawołał z uniesieniem Morrel. – Zważ, co mówisz, powtarzam ci po raz trzeci, bo twój wpływ na mnie zaczyna mnie przerażać. Zastanów się nad znaczeniem swoich słów, bo w oczach mi się przejaśnia, a serce odżywa. Zastanów się, bo zacznę zaraz wierzyć w rzeczy nadprzyrodzone.

Usłuchałbym, gdybyś kazał mi podnieść kamień grobowy przykrywający córkę Jaira, chodziłbym po falach, jak apostoł, gdybyś skinął ręką. Zastanów się, bo posłuchałbym.

– Miej nadzieję – powtórzył hrabia.

– Ech, drwisz pan ze mnie – westchnął Morrel, spadając z wyżyn uniesienia w otchłań smutku – zachowujesz się jak dobra czy raczej samolubna matka, która koi miodowymi słowami cierpienie dziecka, bo męczą ją jego płacze. Nie, przyjacielu, niepotrzebnie mówiłem ci, abyś się zastanowił. Nie, nie obawiaj się niczego – starannie pogrzebię mój ból w sercu, ukryję go i zataję, i nie będziesz mi pan musiał nawet współczuć. Żegnaj, przyjacielu!

– Wcale nie, Maksymilianie – odparł hrabia. – Od tej chwili będziesz mieszkał ze mną, nie będziemy się rozstawali, a za tydzień wyjeżdżamy obaj z Francji.

– I ciągle mi pan mówi, bym nie tracił nadziei?

– Mówię ci, byś jej nie tracił, bo znam sposób, aby cię wyleczyć.

– Hrabio, zasmucasz mnie tylko jeszcze bardziej, jeżeli to tylko możliwe. Wydaje się panu, że po tym ciosie dopadło mnie tylko zwyczajne cierpienie i chcesz mnie wyleczyć równie zwyczajnym środkiem – podróżą.

I Morrel potrząsnął głową z niedowierzaniem przemieszanym ze wzgardą.

– I cóż ja ci mam powiedzieć? – podjął Monte Christo. – Wierzę w moje obietnice, proszę cię, zróbmy doświadczenie.

– Hrabio, przedłużasz tylko moją agonię, to wszystko.

– Słabe masz serce. A więc nie masz już siły, aby ofiarować przyjacielowi parę dni na próbę, której chciałby dokonać! Czy ty wiesz, co może hrabia de Monte Christo? Czy wiesz, że ma na rozkazy niejedną ziemską potęgę? Czy wiesz, że ma dosyć wiary w Boga, by uzyskać cud u tego, który mówił, że wiara przenosi góry? A ja mam nadzieję na taki cud, poczekaj na niego i ty, albo…

– Albo… – powtórzył Morrel.

– Albo uważaj, bo nazwę cię niewdzięcznikiem.

– Miej nade mną trochę litości, hrabio!

– Mam dla ciebie tyle litości, słuchaj, Maksymilianie, tyle litości, że jeżeli za miesiąc, dokładnie do tej samej godziny nie zdołam cię uleczyć, to – zapamiętaj dobrze moje słowa – położę przed tobą te nabite pistolety i kielich trucizny włoskiej, pewniejszej, szybszej aniżeli ta, która zabiła Valentine.

– Przyrzekasz mi?

– Tak, bo i ja jestem człowiekiem, bo i ja chciałem umrzeć, jak ci mówiłem… I często, nawet gdy już odstąpiło mnie nieszczęście, marzyłem nadal o rozkoszach wiecznego snu.

– Och, naprawdę mi to pan przyrzekasz? – zawołał Morrel w uniesieniu.

– Nie przyrzekam, ale przysięgam – rzekł Monte Christo, wznosząc rękę.

– To znaczy, że na swój honor przyrzekasz mi pan, iż jeśli za miesiąc nie znajdę pociechy, pozwolisz mi uczynić ze sobą, co zechcę, i cokolwiek zrobię, nie nazwiesz mnie niewdzięcznikiem?

– Tak, za miesiąc, tego samego dnia, o tej samej godzinie. A to święta data: nie wiem, czy o tym pomyślałeś, że mamy dziś piątego września. Dziesięć lat temu uratowałem twojego ojca, który też chciał umrzeć.

Morrel chwycił ręce hrabiego i ucałował.

Hrabia nie powstrzymywał go.

– Za miesiąc – odezwał się – będziemy siedzieli przy stole, na którym położę ci dobre pistolety i cichą truciznę. Ale obiecujesz mi w zamian, że będziesz żył, że zaczekasz?

– O, teraz ja przysięgam – zawołał Morrel.

Monte Christo przyciągnął go do siebie i długo tulił w objęciach.

– A teraz – rzekł – od dziś zamieszkasz u mnie. Zajmiesz pokoje Hayde: zamiast córki będę miał syna.

– Hayde? A cóż się z nią stało?

– Wyjechała tej nocy.

– Aby się z panem na zawsze rozstać?

– Aby na mnie czekać… Przygotuj się i przyjedź do mnie, a teraz pomóż mi wyjść tak, aby mnie nikt nie zauważył.

Maksymilian spuścił głowę i usłuchał jak dziecko słucha ojca lub jak apostoł Pana.

105. Podział

W hotelu przy ulicy Saint-Germain-des-Près, który Albert wybrał dla siebie i dla matki, pierwsze piętro było wynajęte w całości przez jakąś tajemniczą osobistość.

Był to mężczyzna; ale jego twarzy nie zdołał nigdy dojrzeć nawet odźwierny, zimą bowiem ów człowiek owijał się szczelnie czerwonym szalem – jakie noszą stangreci z dobrych domów, którzy czekają na swoich państwa przed teatrem, w lecie zaś zawsze akurat wtedy, gdy mijał portiernię – wydmuchiwał nos w chustkę.

Należy przyznać, że wbrew przyjętym zwyczajom, nikt w hotelu nie szpiegował owego lokatora. Szanowano jego tajemnicę, chodziły bowiem pogłoski, że pod tym incognito skrywa się osobistość o długiej ręce, postawiona bardzo wysoko.

Przychodził zazwyczaj o ustalonej porze, czasem tylko trochę wcześniej lub później; niezależnie od pory roku przychodził mniej więcej o godzinie czwartej, nigdy jednak nie spędzał tu nocy.

W zimie, o wpół do czwartej, dyskretna służąca, która miała pieczę nad tym mieszkaniem, rozpalała ogień; latem o tej samej godzinie przynosiła lody.

O czwartej, jak wspomnieliśmy, zjawiała się tajemnicza osoba. Po dwudziestu minutach od jej przyjścia przed hotelem zatrzymywał się powóz; wysiadała z niego kobieta ubrana na czarno lub w granacie, lecz zawsze zawoalowana; przemykała niczym cień obok recepcji, następnie wchodziła bezszelestnie po schodach.

Nigdy nikt nie pytał, do kogo idzie. Odźwierni nigdy nie dojrzeli twarzy nieznajomej; byli to wprost modelowi odźwierni, wśród całej paryskiej konfraterii odźwiernych chyba jedyni dwaj zdolni do zachowania takiej dyskrecji.

Tajemnicza kobieta zatrzymywała się na pierwszym piętrze. Pukała w umówiony sposób. Drzwi otwierały się i zamykały równie szybko – więcej nie trzeba dodawać.

W ten sam sposób opuszczali hotel. Najpierw wychodziła nieznajoma, tak samo zawoalowana, wsiadała do powozu, który natychmiast znikał raz za jednym, raz za drugim rogiem ulicy. Po dwudziestu minutach wychodził z kolei nieznajomy, skrywając twarz za czerwonym szalem lub chusteczką i znikał za zakrętem.

Nazajutrz po wizycie hrabiego de Monte Christo u Danglarsa, w dzień pogrzebu Valentine, tajemniczy lokator, zamiast jak zwykle o czwartej po południu, przyszedł tym razem o dziesiątej rano. Zaraz za nim, bez zwyczajowego odstępu dwudziestu minut, przyjechała dorożka i zawoalowana kobieta wbiegła na górę.

Drzwi otwarły się i zamknęły. Lecz zanim zdążyły się zamknąć, krzyknęła:

– Lucjanie! Najdroższy!

Usłyszał to niechcący odźwiemy i dowiedział się, że lokator ma na imię Lucjan, ale jako wzór odźwiernych obiecał sobie, że nie powie o tym nawet żonie.

– Cóż się stało, najdroższa? – zapytał ten, którego imię zdradziło zdenerwowanie i pośpiech damy. – Mów, mów!

– Najdroższy, mogę ci zaufać?

– Oczywiście, przecież wiesz. Ale o co chodzi? Twój liścik, który otrzymałem dzisiaj rano bardzo mnie zaniepokoił. I ten pośpiech, i ten bezładny list… co to znaczy?

– Lucjanie, stało się coś niezwykłego! – rzekła dama, spoglądając badawczo na Lucjana. – Tej nocy wyjechał mój mąż.

– Wyjechał? Pan Danglars wyjechał! A gdzie?

– Nie wiem.

– Jak to! Nie wiesz? Wyjechał bez zamiaru powrotu?

– Tak! O dziesiątej wieczorem kazał odwieźć się na rogatkę Charenton; tam przesiadł się do pocztowej berlinki i ruszył dalej, z jednym tylko służącym. Powiedział stangretowi, że jedzie do Fontainebleau.

– I co ty na to?

– Posłuchaj dalej, zostawił mi list.

Baronowa wyjęła z kieszeni rozpieczętowany list i podała Debray'owi. Nim Debray zaczął czytać, zawahał się przez chwilę, jakby chciał odgadnąć, co mogło być w liście, a raczej jakby już podjął decyzję, niezależnie od tego, co list mógł zawierać.

Po chwili, zastanowiwszy się, zabrał się do czytania.

Oto, co było w liście, który doprowadził panią Danglars do takiego zdenerwowania:

Najwierniejsza wśród małżonek!

Debray spojrzał mimo woli na baronową, która zaczerwieniła się aż po białka oczu.

– Czytaj! – rzekła.

Gdy otrzymasz ten list, nie będziesz już miała męża! O, niech Cię to zbytnio nie alarmuje, tracisz męża, tak jak tracisz córkę – oznacza to, że będę już wtedy na jednym z czterdziestu gościńców prowadzących poza granice Francji.

Posłuchaj:

Dziś przed południem musiałem wypłacić pięć milionów; zaraz potem zjawił się następny interesant, żądając takiej samej kwoty; przełożyłem wypłatę na jutro. Wyjeżdżam więc, aby uniknąć tego jutra, które byłoby dla mnie stanowczo zbyt nieprzyjemne.

Rozumiesz to, prawda, najwspanialsza wśród małżonek?

Mówię: rozumiesz, ponieważ równie dobrze jak ja znasz moje interesy; znasz je nawet lepiej ode mnie, nie wiem, gdzie przepadła połowa mojego majątku, niegdyś wcale ładnego, ale Ty, jestem tego pewien, potrafiłabyś tu udzielić bardzo dokładnych informacji.

Kobiety mają niezawodny instynkt, który chroni je przed niebezpieczeństwem, a za pomocą swojej własnej algebry potrafią wyjaśnić nawet cuda. Ale ja znałem tylko moje cyfry i zupełnie się pogubiłem, kiedy mnie zawiodły.

Czy nie zwróciłaś z podziwem uwagi na prędkość mojego upadku?

Nie poraził Cię blask moich topniejących sztab złota?

Bo przyznaję się, że ja widziałem tylko ogień; ale miejmy nadzieję, że odgrzebałaś z popiołu trochę złota.

Z tą krzepiącą nadzieją odjeżdżam, najroztropniejsza wśród małżonek, nie mając najmniejszych wyrzutów sumienia; pozostali Ci jeszcze przyjaciele, owe popioły, o których wspomniałem, i swoboda, którą Ci zwracam.

Nadeszła jednak chwila, kiedy muszę zdobyć się na umieszczenie tu kilku słów w kwestii osobistej. Dopóki wierzyłem, że pracowałaś dla naszego dobra i szczęścia naszej córki, z filozoficznym spokojem przymykałem na wszystko oczy. Skoro jednak zamieniłaś nasz dom w ruinę, nie zamierzam kłaść fundamentów pod cudzą fortunę.

Kiedy się pobieraliśmy, byłaś bogata, ale niezbyt zasługiwałaś na szacunek. Wybacz mi tę szczerość, ale skoro słowa te przeczytamy najprawdopodobniej tylko my, po co owijać w bawełnę.

Powiększałem nasz majątek, który wzrastał przez piętnaście lat, aż nareszcie nadeszła chwila, w której zburzyło ją parę klęsk, których sam do końca nie rozumiem. Mogę tylko śmiało powiedzieć, że nie nastąpiło to z mojej winy.

Ty zaś pracowałaś jedynie nad powiększeniem własnego majątku – i to Ci się udało, jestem o tym w pełni przekonany. Zostawiam Cię więc, taką jaką wziąłem – bogatą, choć niezbyt zasługującą na szacunek.

Żegnaj.

Ja także będę od dziś pracował tylko na własny rachunek. Jestem Ci wdzięczny za wzór, który mi dałaś i według którego będę postępować.

Twój oddany mąż
baron Danglars

Podczas tej długiej i nieprzyjemnej lektury, baronowa patrzyła uważnie na Debray'a; spostrzegła, że pomimo opanowania, z jakiego słynął, kilkakrotnie zmienił się na twarzy.

Skończywszy, złożył powoli papier i znów się zamyślił.

– No i co? – zapytała pani Danglars z zaniepokojeniem. – Co myślisz o tym liście?

– To proste, droga pani: twój mąż zostawił cię, żywiąc pewne podejrzenia.

 

– No tak, ale czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?

– Nie rozumiem – rzekł Debray z lodowatym chłodem w głosie.

– On odjechał! Odjechał na zawsze!

– O, w to niech pani nie wierzy.

– Nie, nie wróci, znam go bardzo dobrze. To człowiek niewzruszony, jeśli jego postanowienia wypływają z jego osobistego interesu. Gdyby ocenił, że mogę mu się na coś przydać, zabrałby mnie ze sobą. Zostawia mnie w Paryżu – a to znaczy, że nasza separacja może przynieść mu w czymś korzyść. A więc separacja jest nieodwołalna, a ja jestem wolna na zawsze – zakończyła pani Danglars z prośbą w głosie.

Lecz Debray nie odpowiadał – a ona patrzyła nadal niespokojnie i prosząco.

– Jak to? – odezwała się wreszcie. – Nic mi nie odpowiesz?

– Pozostaje mi zapytać tylko, co zamierzasz teraz zrobić?

– Właśnie miałam ciebie o to zapytać – odpowiedziała baronowa; serce biło jej gwałtownie.

– A, rady ode mnie chcesz? – rzekł Debray.

– Tak, chcę od ciebie rady – powtórzyła baronowa, a serce jej się ścisnęło.

– Skoro chcesz rady – odparł chłodno – to radzę ci wyjechać w podróż.

– W podróż!… – wyszeptała pani Danglars.

– Oczywiście. Jesteś przecież bogata i wolna, jak napisał pan Danglars. Według mnie, musisz opuścić Paryż, szczególnie po tym skandalu z małżeństwem Eugenii i po wyjeździe barona. Ludzie muszą koniecznie pomyśleć, że jesteś pani opuszczona i biedna. Nikt nie wybaczy żonie bankruta, która żyje w bogactwie i prowadzi otwarty dom. Trzeba tylko, abyś została jeszcze dwa tygodnie w Paryżu, powtarzając, że opuścił cię mąż i opowiadając przyjaciółkom, w jakich okolicznościach. Później wyprowadzisz się z pałacu, zostawisz tam całą swoją biżuterię, i zrzekniesz się dożywocia. Wtedy wszyscy będą głosić peany o twojej bezinteresowności. Wszyscy będą wiedzieli, że jesteś porzucona, i sądzili, żeś biedna – bo tylko ja znam twoją sytuację finansową i jako lojalny wspólnik jestem gotów zdać ci z tego rachunek.

Baronowa, blada, przygnębiona, słuchała z rozpaczą i przerażeniem tej spokojnej i rzeczowej przemowy.

– Porzucona! – powtórzyła. – Tak, porzucona, masz pan rację, nikt nie będzie wątpił, że tak jest.

To były jedyne słowa, na jakie mogła się zdobyć ta dumna i tak mocno zakochana kobieta.

– Ale bogata, i to bardzo bogata – kontynuował Debray, wyciągając z pugilaresu parę papierów i rozkładając je na stole.

Pani Danglars nie patrzyła na to wcale, usiłując stłumić bicie serca i powstrzymać łzy, które uporczywie napływały do oczu. W końcu poczucie godności zwyciężyło u baronowej; i jeśli nawet nie udało się jej stłumić bólu w sercu, powstrzymała łzy.

– Droga pani, mija już sześć miesięcy, od kiedy jesteśmy wspólnikami – rzekł Debray. – Wniosłaś sto tysięcy franków kapitału. Było to dokładnie w kwietniu. W maju zaczęliśmy operacje. Zarobiliśmy wtedy czterysta pięćdziesiąt tysięcy franków. W czerwcu zysk wzrósł do dziewięciuset tysięcy. W lipcu doszło do tego sto siedemdziesiąt tysięcy franków; był to, jak pani pamiętasz, miesiąc pożyczki hiszpańskiej. W sierpniu, na początku miesiąca, straciliśmy trzysta tysięcy. Ale w połowie miesiąca odzyskaliśmy wszystko, a pod koniec znów mieliśmy zyski. Na naszych kontach, które kazałem zablokować wczoraj, figurują aktywa wynoszące dwa miliony czterysta tysięcy, to znaczy po milion dwieście tysięcy dla każdego z nas. Teraz – ciągnął Debray, spoglądając wciąż do notatnika ze spokojem agenta giełdowego – dochodzi do tego jeszcze osiemdziesiąt tysięcy franków z oprocentowania.

– Ale skąd te procenty – przerwała baronowa – przecież nigdzie nie ulokowałeś pan tych pieniędzy?

– Wybaczy pani – odpowiedział zimno Debray – ale miałem twoje upoważnienie na lokatę i skorzystałem z niego. Tu ma pani czterdzieści tysięcy franków procentu plus sto tysięcy franków z początkowego wkładu, razem sto czterdzieści tysięcy franków. Zachowałem się przezornie i zgromadziłem twoją część przedwczoraj, czyli, jak widzisz, nie tak dawno, rzec by można, że spodziewałem się, że niebawem zostanę poproszony o zdanie rachunków. Mam więc tutaj pani pieniądze, połowa w banknotach, połowa w czekach na okaziciela. Mówię: tutaj, bo nie uważałem, aby mój dom był dla nich pewnym schronieniem, a notariusze nie są dyskretni. Zresztą nie mogłabyś pani nic kupić, bo weszłoby to do wspólnoty małżeńskiej. Przechowałem więc tę sumę – dziś jedyny pani majątek – w szkatułce, którą dla bezpieczeństwa osobiście zamurowałem w tej szafie. A teraz – i Debray otwarł szafę, a potem szkatułkę – ma tu pani osiemset tysiącfrankowych banknotów. Dodaję do tego obligacje na dwadzieścia pięć tysięcy franków renty. Ponadto weksel sto dziesięć tysięcy, płatny do mojego bankiera; a że moim bankierem nie jest pan Danglars, ręczę, że go zrealizujesz.

Pani Danglars machinalnie spojrzała na weksel, obligacje i plik banknotów. Ogromna ta fortuna wyglądała dość niepozornie, leżąc tak na stole. Nie uroniwszy ani jednej łzy, ale tłumiąc w piersi szloch, zebrała banknoty i włożyła je do torebki, obligacje i bon zamknęła w pugilaresie – i blada, milcząca, czekała choć na jedno ciepłe słowo, które pocieszyłoby ją wśród tego bogactwa. Czekała jednak na próżno.

– Teraz – rzekł Debray – masz przed sobą wspaniałe życie, masz przecież około sześćdziesięciu tysięcy franków renty. To ogromna suma, bo przecież nie możesz przez rok brać udziału w życiu towarzyskim. Dzięki temu możesz je zużyć na wszelkie fantazje, jakie ci przyjdą do głowy. A gdyby ci to nie wystarczało, zważywszy na styl życia, jaki wiodłaś do tej pory, gotów jestem ci dać do dyspozycji – o, naturalnie tytułem pożyczki – cały mój majątek, czyli milion sześćset tysięcy franków.

– Dziękuję panu. Wiesz pan dobrze, że to, co mi dajesz, to o wiele więcej, niż potrzeba takiej biednej kobiecie jak ja, która nie zamierza pojawiać się szybko na salonach.

Debray zdziwił się, lecz szybko się opanował i machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „Zrobisz pani, jak zechcesz”.

Pani Danglars zapewne aż do tej chwili jeszcze na coś liczyła; ale widząc ów niefrasobliwy gest, który niechcący wykonał Debray, ukośne spojrzenie, jakie mu towarzyszyło i głęboki ukłon złożony w znaczącym milczeniu, uniosła głowę, otwarła drzwi i spokojnie, bez scen, ale i bez wahania zbiegła ze schodów; nie raczyła nawet ukłonić się temu człowiekowi, który pozwolił jej w ten sposób odejść.

– Aha! – zawołał Debray po jej wyjściu. – Można radzić i radzić, a ona i tak zostanie w swoim pałacu, będzie czytała romanse i grała w lancknechta, skoro nie może już grać na giełdzie.

Wziął swój rejestr i wykreślił starannie wszystkie sumy, jakie jej wypłacił.

– Pozostaje mi jeszcze milion pięćset tysięcy. Jaka szkoda, że panna de Villefort umarła! Byłaby dla mnie pod wszystkimi względami dobrą partią, chętnie byłbym się z nią ożenił.

I jak zwykle odczekał jeszcze z flegmą dwadzieścia minut, po czym wyszedł.

Diabeł Asmodeusz, twór Lesage'a, który zrywał dach z domów, aby zajrzeć do środka, ucieszyłby się bardzo, gdyby zajrzał do hoteliku przy ulicy Saint-Germain-des-Près w chwili, gdy Debray zajmował się liczeniem.

Nad pokojem, gdzie przed chwilą Debray dzielił miliony między siebie a panią Danglars, znajdował się inny pokój, w którym mieszkały znane nam osoby. Odegrały na tyle istotną rolę we wcześniejszych wydarzeniach, że wrócimy do nich z zainteresowaniem.

Mieszkali tam Mercedes i Albert.

Mercedes bardzo się zmieniła. Nie chodziło jednak o ubiór – nawet w najlepszych czasach nigdy nie nosiła zbytkownych, krzykliwych strojów, które do tego stopnia zmieniają wygląd kobiety, że nie rozpoznaje się jej w skromniejszej sukni; nie wpadła też w depresję, która mogłaby odbić się piętnem na jej twarzy; nie, Mercedes zmieniła się, ponieważ utraciła blask w oczach, a z jej ust zniknął uśmiech, ponieważ na skutek nieustannego zakłopotania, przygasł jej tak niegdyś błyskotliwy dowcip.

To nie ubóstwo stłumiło ów dowcip, nie z braku odwagi znosiła tak źle nędzę. Zagubiona w tej sferze, do której sama zeszła, jak człowiek, który wychodzi z jaśniejącego światłami salonu, aby pogrążyć się w najgłębszych ciemnościach, podobna była do królowej, która z pałacu przeniosła się do chaty. Zmuszona zadowalać się tylko rzeczami niezbędnymi, sama się w tym wszystkim nie poznawała, nakrywając sama do stołu, stawiając na nim grube, fajansowe talerze, śpiąc już nie w puchu, ale na twardym tapczanie.

Piękna Katalonka, czy raczej szlachetna hrabina, straciła dumne spojrzenie i czarujący uśmiech, ponieważ gdzie nie spojrzała, widziała tylko przygnębiające przedmioty.

Pokoik oklejony był szarą tapetą, jaką oszczędni właściciele hoteli wybierają najczęściej, ponieważ najmniej się brudzi. W pokoju nie było dywanu. Meble raziły fałszywym zbytkiem i krzykliwymi kolorami oczy nawykłe do wytwornego otoczenia.

Weitere Bücher von diesem Autor