Kostenlos

Hrabia Monte Christo

Text
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

101. Valentine

Lampka na kominku w pokoju Valentine powoli się dopalała. Po wodzie pływały jeszcze ostatnie krople oliwy. Na alabastrowym kloszu rysował się coraz bardziej czerwony krąg, a żywy wciąż płomień skwierczał jakby w agonii, rzucając ostatnie blaski.

Wstawał ponury ranek, matowo rozświetlając białe firanki i zasłony w pokoju dziewczyny. Z ulicy nie dochodziły żadne odgłosy, w domu panowała przerażająca cisza.

Wtem drzwi do pokoju Edwardka otwarły się i w lustrze po przeciwnej stronie pojawiła się znajoma czytelnikowi twarz. Była to pani de Villefort. Przyszła sprawdzić efekty działania napoju. Stanęła na progu, przysłuchując się skwierczeniu dopalającej się lampy, która w tym pustym pokoju jako jedyna dawała oznaki jakiegokolwiek życia. Wolniutko podeszła do stołu, sprawdzając, czy szklanka Valentine jest pusta.

Jak wiemy, w szklance brakowało trzech czwartych płynu.

Pani de Villefort wzięła szklankę i wylała resztę napoju do kominka, wzruszyła popiół, aby ciecz lepiej się wchłonęła, po czym starannie wypłukała szklankę, wytarła chustką i znowu postawiła na stole.

Gdyby ktoś mógł zajrzeć wtedy do pokoju, dostrzegłby, jak pani de Villefort, patrząc niepewnie na dziewczynę, podchodzi z wahaniem do łóżka.

Ciemne światło, posępna cisza, makabryczna poezja nocy potęgowały się przez zetknięcie z upiorną poezją duszy tej kobiety: trucicielka nie miała odwagi stanąć twarzą w twarz ze swoim dziełem. Wreszcie odważyła się, odsłoniła kotarę, stanęła przy wezgłowiu i spojrzała na Valentine.

Dziewczyna nie oddychała. Spomiędzy rozchylonych warg nie dochodziło najmniejsze tchnienie; wargi były zbielałe i nieruchome. Powieki musnął fioletowy cień, jaśniejszy w wypukłej ich części. Długie czarne rzęsy kontrastowały z cerą, która przybrała już kolor wosku.

Pani de Villefort wpatrywała się w tę nieruchomą, a jednak pełną wyrazu twarz i nieco ośmielona podniosła kołdrę i przyłożyła dłoń do serca dziewczyny.

Było nieme i lodowate. Wyczuła jednak puls: ale to tylko krew pulsowała w jej własnej dłoni. Drżąc, cofnęła rękę.

Ramię Valentine zwisało z łóżka. Ramię piękne, jakby modelowane na wzór ramion z Gracji Germaina Pilona; ale poniżej łokcia rękę deformował nieco skurcz, a dłoń wspierała się sztywno rozwartymi palcami o mahoń łóżka. Paznokcie u nasady zsiniały.

Pani de Villefort nie miała już wątpliwości; wszystko się udało, wykonała ostatnią część straszliwego planu. Trucicielka nie miała już w tym pokoju nic więcej do roboty. Jęła więc wycofywać się tak powoli i ostrożnie, jakby lękała się, by przypadkiem nie zaskrzypiał parkiet pod dywanem; wciąż jednak trzymała w dłoni kotarę, napawając się widokiem śmierci; śmierć bowiem jest fascynująca w swoim bezruchu i tajemnicy, ale tylko póki nie zacznie się rozkład, wywołujący obrzydzenie.

Minuty mijały, a pani de Villefort nie mogła wypuścić z rąk kotary, którą trzymała niby całun nad głową Valentine. Zamyśliła się nad mordem, którego właśnie dokonała a zatem musiały to być wyrzuty.

W tej chwili lampka zaskwierczała mocniej.

Pani de Villefort zadrżała i puściła firankę.

Lampa zgasła i pokój pogrążył się w ciemnościach. Zegar wybił wpół do piątej. Trucicielka, przestraszona tymi następującymi po sobie znakami, po omacku trafiła do drzwi i wróciła do siebie ze ściśniętym gardłem i oblana potem.

Rozwidniło się po dwóch godzinach.

Powoli blade światło dnia zaczęło przeciskać się do pokoju przez szpary w okiennicach, a wreszcie z mroku jęły wyłaniać się wyraźne kształty i barwy przedmiotów.

W tej chwili na schodach rozległ się kaszel pielęgniarki; po chwili z filiżanką w ręku weszła do pokoju Valentine.

Ojcu lub kochankowi wystarczyłby jeden rzut oka na Valentine, by zobaczyć, że nie żyje. Pielęgniarka była przekonana, że dziewczyna jeszcze śpi.

– Dobrze – rzekła, podchodząc do stolika. – Wypiła lekarstwo, bo w szklance zostało tylko trochę.

Potem podeszła do kominka, rozpaliła ogień, usiadła w fotelu, i choć dopiero wstała z łóżka, skorzystała ze snu Valentine, by zdrzemnąć się jeszcze na chwilę.

Obudził ją zegar, wybijający ósmą.

Zdziwiła się, że dziewczyna śpi tak twardo. Przeraziła ją zwisająca z łóżka ręka, której śpiąca do tej pory nie cofnęła. Podeszła do łóżka i dopiero teraz spostrzegła sine usta: Valentine była zimna.

Chciała podnieść zwisającą rękę i położyć ją przy ciele, ale ramię było tak sztywne, że pielęgniarka nie mogła już mieć wątpliwości.

Krzyknęła przeraźliwie. Rzuciła się do drzwi wołając:

– Ratunku! Ratunku!

– Ratunku? Co się stało? – spytał z dołu pan d'Avrigny.

Była to godzina odwiedzin doktora.

– Co się stało? – zawołał Villefort, wybiegając z gabinetu. – Słyszał pan, doktorze? Ktoś wzywał pomocy?

– Tak, tak, chodźmy – odpowiedział pan d'Avrigny. – Biegnijmy do Valentine.

Ale nim lekarz i ojciec zdążyli nadbiec, do pokoju Valentine wpadli służący, którzy byli na tym samym piętrze, a widząc, że leży na łóżku blada i sztywna, wznieśli ręce do nieba i nogi się pod nimi ugięły.

– Idźcie po panią! Obudźcie panią! – zawołał prokurator, stając we drzwiach, jakby bał się wejść dalej.

Ale nikt ze służby nawet nie drgnął. Wszyscy patrzyli na pana d'Avrigny, który uniósł Valentine na łóżku.

– Jeszcze i ona… – rzekł ponuro, kładąc bezwładne ciało z powrotem na łóżko. – O miłosierny Boże! Kiedy się znużysz?

Villefort rzucił się do środka.

– Co pan mówi! – zawołał, wznosząc obie ręce ku niebu. – Doktorze! Doktorze!

– Valentine nie żyje – odparł pan d'Avrigny straszliwym w swej uroczystości głosem.

Villefort zachwiał się, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się twarzą na łóżko Valentine.

Służący struchleli; wybiegli z pokoju, płacząc i lamentując. Na schodach i korytarzach rozlegały się spieszne kroki, potem z dziedzińca doszedł jakiś zgiełk i nagle zapadła cisza.

Służący co do jednego opuścili przeklęty dom.

W tej chwili pani de Villefort, przytrzymując ręką rozchylający się peniuar, odchyliła portierę i zamarła na chwilę w progu, patrząc pytająco na obecnych. Przywołane na siłę łzy zabłysły w jej oczach.

Nagle wyciągnęła ręce i zrobiła szybki krok, a raczej skoczyła do stolika przy łóżku Valentine.

Pan d'Avrigny z ciekawością pochylał się właśnie nad stolikiem, po czym wziął do ręki szklankę, z której – była tego pewna – wylała w nocy resztę zawartości.

W szklance była taka sama ilość płynu, jaką wylała do kominka.

Mniejsze wrażenie zrobiłoby na niej widmo Valentine. Bo i rzeczywiście, kolor płynu był taki sam.

Była to trucizna, a tego lekarz nie mógł nie zauważyć, oglądając ją tak uważnie.

Bóg sprawił cud, by po mordercy, pomimo wszelkich środków ostrożności, jakie powziął, pozostał ślad, pozostał dowód zbrodni.

I gdy pani de Villefort stała nieruchoma jak posąg, a prokurator z twarzą ukrytą w pościeli na łóżku zmarłej nie widział nic, co się wokół niego działo, lekarz podszedł do okna, by dokładniej obejrzeć zawartość szklanki, a umoczywszy palec, skosztował.

– Aha… Więc to już nie brucyna. Sprawdźmy, co to takiego!

Pobiegł do szafy, przeznaczonej na apteczkę, wyjął ze srebrnej kasetki flakon z kwasem azotowym i wpuścił kilka kropel do szklanki z opalizującym napojem, który w tej samej chwili przybrał barwę szkarłatu.

– A! – zawołał lekarz, poruszony niczym sędzia, który odkrył właśnie prawdę, i radosny niczym uczony, co rozwiązał jakieś zagadnienie.

Pani de Villefort odwróciła się. Jej oczy zapłonęły i zgasły. Chwiejnie namacała drzwi i wyszła.

Chwilę później rozległ się głuchy odgłos – ktoś zwalił się na podłogę.

Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, pielęgniarka przyglądała się analizie chemicznej, Villefort zaś wciąż był półprzytomny.

Jedynie pan d'Avrigny nie tracił z oczu pani de Villefort i zauważył, jak nagle wyszła.

Odsunął portierę przy drzwiach; za pokojem Edwardka widać było apartament pani de Villefort – leżała bez ruchu na ziemi.

– Niech pani idzie pomóc pani de Villefort – rzekł do pielęgniarki. – Zdaje się, że zasłabła.

– A panna Valentine? – wybełkotała pielęgniarka.

– Panna Valentine nie potrzebuje już niczyjej pomocy – rzekł lekarz – bo panna Valentine nie żyje.

– Nie żyje! Nie żyje! – westchnął Villefort w paroksyzmie rozpaczy, tym dotkliwszej, że jeszcze nigdy dotąd to kamienne serce nie zaznało takiego bólu.

– Nie żyje? Co? – zabrzmiał nagle głos. – Kto powiedział, że Valentine nie żyje?

Obaj mężczyźni odwrócili się – na progu stał Morrel; blady, wstrząśnięty, wyglądał przerażająco.

Oto bowiem, co zaszło:

Morrel przyszedł do Noirtiera o zwykłej porze, jak zwykle wszedł bocznymi drzwiami. Dziwne, ale drzwi były otwarte; nie musiał więc dzwonić i wszedł.

W przedpokoju zaczekał chwilę, wołając służącego, by wprowadził go do Noirtiera. Ale nie przyszedł nikt.

Wszyscy służący opuścili już dom.

Tego dnia Morrel nie miał żadnego powodu do niepokoju; Monte Christo przyrzekł mu, że Valentine będzie żyć i jak dotąd obietnicy wiernie dotrzymał. Co wieczór hrabia przynosił mu dobre nowiny, a nazajutrz potwierdzał je sam Noirtier.

A jednak ta szczególna pustka w domu zdziwiła go; zawołał po raz drugi i trzeci – odpowiedziała mu cisza. Postanowił więc wejść na górę.

Drzwi do pokoju Noirtiera – jak i wszystkie inne – były otwarte. Starzec jak zwykle siedział w fotelu. Szeroko rozwarte oczy wyrażały trwogę, którą potwierdzała bladość jego lic.

– Jak łaskawy pan się miewa? – zapytał młodzieniec, a serce mu się ścisnęło.

– Dobrze – dał znak starzec.

Ale widać było, że niepokoi się coraz mocniej.

– Jest pan dziwnie niespokojny. Może pan czegoś potrzebuje? – spytał Morrel. – Może mam zawołać służącego?

– Tak.

Morrel targnął sznur dzwonka, ale choćby go nawet i urwał, nikt by nie przyszedł.

 

Spojrzał na starca. Jego twarz była coraz bledsza, zdradzając rosnącą trwogę.

– Boże, Boże! – krzyknął Morrel. – Dlaczego nikt nie przychodzi? Czy ktoś zachorował?

Oczy Noirtiera zdawały się występować z orbit.

– Co panu jest? – zawołał Morrel. – Pan mnie przeraża! Valentine!… Valentine!…

– Tak! Tak! – mówiły oczy Noirtiera.

Maksymilian otwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Zachwiał się i przytrzymał ręką ściany.

Po czym wyciągnął rękę w kierunku drzwi.

– Tak! Tak! – powtarzał wzrokiem starzec.

Maksymilian rzucił się na schody, a oczy Noirtiera zdawały się wołać:

– Prędzej! Prędzej!

Młodzieniec przebiegł pędem przez opustoszałe pokoje i wpadł do pokoju Valentine.

Nie musiał naciskać klamki. Drzwi były otwarte na oścież.

Najpierw usłyszał łkanie. Jak przez mgłę zobaczył jakąś czarną postać, która klęczała przy łóżku, ginąc wśród białych draperii.

Paraliżujący strach przykuł go do progu.

W tej chwili usłyszał, jak ktoś mówi: „Valentine nie żyje!”. A potem, niczym echo, drugi głos mówiący: „Nie żyje! Nie żyje!”.

102. Maksymilian

Villefort podniósł się, zawstydzony, że ktoś obcy stał się świadkiem jego boleści. Okropny urząd, który sprawował już od dwudziestu pięciu lat, zrobił z niego coś więcej niż tylko człowieka, a może raczej coś mniej.

Jego nieprzytomny przez chwilę wzrok zatrzymał się wreszcie na Morrelu.

– Kim pan jest? – spytał. – Jakim prawem wchodzi pan do domu żałoby? Proszę natychmiast wyjść! Wyjdź pan!

Morrel stał nieporuszony; nie mógł oderwać oczu od tego łoża w nieładzie i bladej twarzy na wezgłowiu.

– Wyjdź pan! Słyszysz? – krzyknął Villefort, a lekarz podszedł do Morrela, by go wyprowadzić.

Morrel spojrzał obłąkanym wzrokiem na zmarłą i obu mężczyzn, po czym ogarnął spojrzeniem cały pokój. Wreszcie otwarł usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale mimo natłoku rozpaczliwych myśli nie mógł wymówić ani słowa; wybiegając, chwycił się za głowę takim gestem, że lekarz i Villefort osłupieli i spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zdając się mówić:

– Wariat!

Nie minęło pięć minut, gdy zatrzeszczały pod ciężarem schody: Morrel dźwigał z nadludzkim wysiłkiem Noirtiera na fotelu. Wniósł fotel na pierwsze piętro, postawił i pchnął go gwałtownie aż do pokoju Valentine. W przypływie rozpaczy i szału wydobył z siebie aż taką siłę.

Przerażająco wyglądała twarz Noirtiera, gdy Morrel pchał fotel w kierunku łóżka Valentine. Nie znajdując innego ujścia, w jego oczach skupiła się cała jego inteligencja i cała potęga tego żywotnego umysłu.

Villefort przeraził się na widok tej bladej, strasznej twarzy i pałających oczu. Ilekroć miał do czynienia z ojcem, zdarzało się coś straszliwego.

– Patrz, co z nią zrobili! – zawołał Morrel opierając się jedną ręką o poręcz fotela, a drugą wskazując na Valentine. – Patrz, mój ojcze! Patrz!

Villefort cofnął się o krok i zdziwiony spojrzał na młodzieńca, którego znał zaledwie z widzenia, a który nazywał Noirtiera ojcem.

W tej chwili można było pomyśleć, że cała dusza starca zogniskowała się w jego nabiegłych krwią oczach. Na szyi nabrzmiały mu żyły, a twarz, skronie i czoło posiniały, jak przy ataku epilepsji. Temu wybuchowi duszy towarzyszył krzyk.

Krzyk wyrywał się z każdego skrawka jego skóry, krzyk straszliwy, rozdzierający w swoim bezgłosie.

D'Avrigny podbiegł do starca i dał mu do powąchania silny lek na uspokojenie.

– Proszę pana – zawołał Morrel, chwytając bezwładną rękę sparaliżowanego. – Pytają mnie, kim jestem i jakim prawem się tu znajduję. Pan to wie najlepiej, więc niech im pan powie! Powiedz im pan!

I słowa młodzieńca zmieniły się w szloch.

Starzec dyszał gwałtownie. Jego piersią wstrząsały drgawki, niczym w agonii. Wreszcie z jego oczu trysnęły łzy. Łzy, których młodzieniec uronić nie mógł, choć rozdzierało go gwałtowne łkanie.

Starzec nie mógł pochylić głowy, więc przymknął oczy.

– Niech pan powie – rzekł Morrel stłumionym głosem – że byłem jej narzeczonym! Niech pan powie, że była moją narzeczoną, jedyną miłością na ziemi! Niech pan powie, że zmarła należy do mnie!

I młodzieniec, opadając z sił, runął na kolana przed łóżkiem dziewczyny, wpijając palce w łóżko. Jego cierpienie było tak przejmujące, że lekarz odwrócił twarz, by ukryć wzruszenie, a Villefort, nie domagając się już tłumaczeń, przyciągnięty magnetyzmem, który popycha nas w stronę tych, co kochali i co opłakują osobę, którą i myśmy kochali, wyciągnął do młodzieńca rękę.

Morrel nic nie widział, ściskał zlodowaciałą rękę Valentine, a że nie mógł zapłakać, jęcząc, gryzł prześcieradło.

Przez jakiś czas w pokoju rozlegały się tylko jęki, łkania i modlitwy. Jednak jeden odgłos wyraźnie górował nad innymi. Był to chrapliwy, rozdzierający pierś oddech Noirtiera. Wreszcie Villefort, najbardziej ze wszystkich opanowany, zabrał głos:

– Mówi pan, że kochał Valentine? Że był pan jej narzeczonym? Nie wiedziałem ani o tej miłości, ani o tym, że byliście po słowie. Ale jako jej ojciec przebaczam, bo widzę, że prawdziwie pan cierpisz. Moje cierpienie jest równie wielkie i nie ma już w moim sercu miejsca na gniew. Ale ten anioł, o którym pan marzył, opuścił ziemię, uwielbienie ludzkie nic dla niego nie znaczy, bo sam wielbi już tylko Boga. Niech pan więc pożegna te smutne szczątki, które tu nam zostały; niech pan weźmie po raz ostatni rękę, o którą pan prosił i pożegna się z nią. Valentine potrzebuje już tylko księdza, by udzielił jej namaszczenia.

– Mylisz się pan – krzyknął Morrel, przyklękając na jedno kolano. Serce rozdarł mu teraz ból, któremu wcześniejsze cierpienie nie mogło się równać. – Mylisz się pan, Valentine umarła taką śmiercią, że potrzebuje nie tylko księdza, ale i mściciela. Pan niech pośle po księdza. Ja zostanę mścicielem.

– Co pan przez to rozumie? – wybełkotał Villefort, przerażony tą nową falą rozpaczy.

– To, że są w panu dwie osoby – odpowiedział Morrel. – Ojciec już się wypłakał. Teraz kolej na prokuratora.

Oczy Noirtiera rozbłysły. Zbliżył się lekarz.

– Wiem dobrze, co mówię – ciągnął młodzieniec, patrząc uważnie na twarze obecnych – i pan wie równie dobrze jak ja, co powiem. Valentine została zamordowana!

Villefort opuścił głowę; d'Avrigny zrobił jeden krok naprzód; Noirtier potwierdzał wzrokiem.

– W czasach, w jakich żyjemy – odezwał się znowu Morrel – nikt nie ginie taką śmiercią, choćby nie był tak młody, tak piękny i czarujący jak Valentine, by nie sprawdzono, dlaczego tak się stało. A więc, panie prokuratorze – dodał porywczo – nie miej litości! Powtarzam: popełniono morderstwo, pan niech szuka zabójcy!

I bezlitosnym wzrokiem patrzył na Villeforta, który z kolei spojrzał pytająco na Noirtiera i na lekarza. Ale zamiast ratunku u obu mężczyzn napotkał takie samo nieubłagane spojrzenie jak u Morrela.

– Tak! – mówił starzec oczyma.

– Oczywiście – rzekł d'Avrigny.

– Proszę pana – odpowiedział Villefort, próbując jeszcze walczyć z tą potrójną siłą woli i z własnymi emocjami – mylisz się pan, w moim domu nikt nie popełnił zbrodni. Prześladuje mnie zły los, Bóg mnie doświadcza; to okropne… Ale nikogo tu nie zamordowano!

Oczy Noirtiera płonęły, a lekarz otwarł usta, chcąc przemówić.

Morrel podniósł rękę, nakazując milczenie.

– A ja panu mówię, że tu jest zabójca! – rzekł cicho, ale jego głos nie stracił akcentu groźby. – To już czwarta ofiara w ciągu czterech miesięcy! Przed czterema dniami ktoś już raz spróbował otruć Valentine i tylko cud oraz przezorność pana Noirtier uchroniły ją od śmierci! Albo dawka trucizny została podwojona, albo zmieniono jej rodzaj i dlatego tym razem poskutkowało! Jestem pewien, że równie dobrze, jak ja, zdajesz pan sobie z tego sprawę, ponieważ ten pan, który tu stoi, już pana o tym uprzedzał – jako lekarz i jako przyjaciel.

– Bredzisz pan! – przerwał Villefort, na próżno usiłując wyrwać się z matni.

– Bredzę! – zawołał Morrel. – A więc niech poświadczy pan d'Avrigny. Proszę go spytać, czy pamięta, co mówił w pańskim ogrodzie, w noc, gdy umarła pani de Saint-Méran. Przekonani, że jesteście zupełnie sami, rozmawialiście panowie o tej okropnej śmierci. Los, o którym pan wspomniał, i Bóg, którego niesprawiedliwie pan oskarża jest winien tylko temu, że pozwolił narodzić się mordercy Valentine!

Villefort i lekarz spojrzeli po sobie.

– Tak, tak, musisz to pan pamiętać – ciągnął Morrel. – Myślałeś pan, że wokół była tylko cisza, ale słowa te dotarły do moich uszu. Już tego wieczora, widząc pańską karygodną pobłażliwość dla rodziny, powinienem był natychmiast donieść o tym władzom. Gdybym to zrobił, nie byłbym dziś współwinny twojej śmierci, moja najdroższa Valentine! Ale dziś winowajca zmieni się w mściciela. To czwarte morderstwo nie budzi już wątpliwości. Jeżeli ojciec cię opuści, Valentine, ja, przysięgam ci, ja sam będę ścigać mordercę.

Ostatnie słowa Morrela uwięzły mu w krtani. I jakby sama natura chciała ulitować się nad tym silnym człowiekiem, którego mogłaby zabić własna energia: piersią Morrela wstrząsnął szloch i łzy trysnęły mu z oczu. Skulił się i upadł z płaczem na kolana przy łóżku Valentine.

Przyszła kolej na lekarza.

– I ja także – odezwał się dobitnie – dołączam się do żądania pana Morrela. Domagam się, by zbrodnia została sprawiedliwie ukarana. Serce mi pęka na samą myśl, że moja tchórzliwa pobłażliwość dodała odwagi mordercy.

– O mój Boże! Mój Boże! – wyjąkał zdruzgotany Villefort.

Morrel podniósł głowę i wyczytał w płonących oczach starca, że chce zabrać głos.

– Pan Noirtier chce mówić – rzekł.

– Tak – potwierdziło dobitnie spojrzenie starca.

– Wiesz pan, kto jest mordercą? – zapytał Morrel.

– Tak – odpowiedział Noirtier.

– I wskażesz go pan nam? – zawołał młodzieniec. – Słuchajmy! Panie d'Avrigny, słuchajmy!

Noirtier spojrzał na Maksymiliana, a w jego oczach czaił się ów melancholijny, łagodny uśmiech, który tak lubiła Valentine. Morrel utkwił w nim baczny wzrok.

Przyciągnąwszy spojrzenie Morrela, skierował oczy ku drzwiom.

– Czy chce pan, bym wyszedł? – zawołał boleśnie Morrel.

– Tak.

– Dlaczego?… Niech pan się nade mną ulituje!…

Oczy starca utkwione były we drzwiach.

– Będę mógł przynajmniej wrócić?

– Tak.

– Tylko ja mam wyjść?

– Nie.

– Kto ma wyjść ze mną? Pan prokurator?

– Nie.

– Doktor?

– Tak.

– Chcesz pan zostać sam z panem de Villefort?

– Tak.

– Ale czyż będzie w stanie pana zrozumieć?

– Tak.

– O! – rzekł Villefort niemal ucieszony, że rozmowa odbędzie się bez świadków. – Możesz pan być spokojny, bardzo dobrze rozumiem ojca.

Ale choć powiedział to, jak wspominaliśmy, niemal z radością, zęby mu dzwoniły. Lekarz wziął Morrela pod rękę i wyprowadził go do sąsiedniego pokoju.

W całym domu zapadła grobowa cisza. Po kwadransie Villefort stanął na progu salonu, w którym czekali lekarz i Morrel, pierwszy zamyślony, drugi w rozpaczy.

– Proszę, panowie – rzekł.

I zaprowadził ich do Noirtiera.

Morrel spojrzał z uwagą na Villeforta.

Prokurator był siny, rdzawe plamy wystąpiły mu na czoło, w palcach miętosił pióro – opadało w strzępach.

– Panowie – rzekł przytłumionym głosem do doktora i Morrela – dajcie mi słowo honoru, że zachowacie tę straszną tajemnicę dla siebie.

Skinęli głowami.

– Zaklinam was, panowie… – ciągnął Villefort.

– Ale… – rzekł Morrel – co ze zbrodniarzem… co z mordercą!

– Nie obawiaj się pan, sprawiedliwości stanie się zadość – rzekł Villefort. – Ojciec wyjawił mi nazwisko winowajcy i pragnie zemsty tak samo jak wy, ale i on zaklina was, żebyście dochowali tajemnicy. Prawda, ojcze?

– Tak – Noirtier kiwnął stanowczo głową.

Morrel zadrżał, zdjęty grozą i niedowierzaniem.

– Proszę pana! – zawołał Villefort, chwytając Maksymiliana za ramię. – Jeżeli mój ojciec, człowiek nieugięty, jak sam pan o tym wiesz, żąda od pana podobnej rzeczy, oznacza to, że Valentine będzie pomszczona! Prawda, ojcze?

Starzec potwierdził.

Villefort ciągnął dalej:

– Zna mnie dobrze, a ja dałem mu słowo. Bądźcie więc panowie spokojni i zaufajcie mi; błagam tylko o trzy dni czasu; sama sprawiedliwość domagałaby się więcej. Po trzech dniach zemszczę się tak, że zadrży nawet człowiek o najtwardszym sercu. Prawda, ojcze?

I mówiąc to, zgrzytał zębami i potrząsał bezwładną ręką starca.

– A czy ta obietnica zostanie dotrzymana, panie Noirtier? – zapytał Morrel, a d'Avrigny spojrzał na starca pytająco.

 

– Tak – odpowiedział Noirtier; w jego oczach malowała się złowroga radość.

– Niech więc panowie przysięgną – rzekł Villefort, łącząc ręce doktora i Morrela. Niech panowie przysięgną, że ulitujecie się nad honorem mojego domu i że mnie pozostawicie zemstę.

Lekarz odwrócił się i niechętnie, ledwo słyszalnym głosem, wyjąkał zgodę; lecz Morrel wyrwał rękę prokuratorowi, rzucił się na łóżko, przycisnął usta do lodowatych ust Valentine i wybiegł, jęcząc z rozpaczy.

Jak mówiliśmy, w domu nie pozostał ani jeden służący. Pan de Villefort musiał więc poprosić lekarza, aby zajął się wszystkimi delikatnymi formalnościami, jakie w wielkich miastach wiążą się z czyjąś śmiercią, w tym przypadku o tyle trudniejszymi, że śmierć nastąpiła w szczególnych okolicznościach.

Bezgłośna rozpacz Noirtiera budziła wielkie współczucie; nieruchomy starzec mógł tylko ronić łzy.

Villefort wrócił do gabinetu. Lekarz udał się po lekarza urzędowego, który wystawiał akty zgonu. Nazywano go lekarzem umarłych.

Noirtier nie chciał ani na chwilę opuścić wnuczki.

Po pół godzinie pan d'Avrigny wrócił w towarzystwie kolegi. Drzwi od ulicy były zamknięte, a ponieważ odźwierny opuścił dom razem z innymi, wpuścił ich sam Villefort.

Nie miał już jednak siły, by wejść z powrotem do pokoju zmarłej.

Do pokoju Valentine weszli więc sami lekarze.

Noirtier siedział przy łóżku na fotelu, blady, nieruchomy i niemy jak śmierć.

Lekarz umarłych z obojętnością człowieka, który pół życia spędził ze śmiercią, podniósł zasłonę okrywającą dziewczynę i otwarł jej usta.

– Nie ma wątpliwości – westchnął d'Avrigny. – Biedne dziecko nie żyje.

– Tak – odparł lakonicznie lekarz opuszczając prześcieradło na twarz Valentine.

Noirtier wydał z siebie chrapliwe rzężenie.

D'Avrigny odwrócił się – oczy starca błyszczały.

Zacny lekarz zrozumiał, że Noirtier chciałby widzieć swoje dziecko.

Zbliżył się do łóżka i gdy lekarz umarłych dezynfekował palce w chlorowanej wodzie, odsłonił jej cichą i bladą twarz, twarz uśpionego anioła.

W oku Noirtiera zaszkliła się łza, na znak wdzięczności.

Lekarz umarłych spisał protokół na rogu stolika w pokoju Valentine, a po dopełnieniu tej ostatniej formalności wyszedł, odprowadzany przez pana d'Avrigny.

Villefort usłyszał ich i stanął w drzwiach gabinetu. Podziękował lekarzowi i zwrócił się do pana d'Avrigny:

– A teraz trzeba wezwać księdza.

– Ma pan jakiegoś kapłana, którego chciałby pan prosić o oddanie Valentine tej posługi? – zapytał d'Avrigny.

– Nie. Niech pan weźmie tego, który mieszka najbliżej.

– Najbliżej, bo w sąsiednim domu, mieszka jakiś poczciwy ksiądz włoski – rzekł lekarz miejski. – Pójść po niego?

– Doktorze, niech pan pójdzie z tym panem, jeśli łaska – zwrócił się Villefort do d'Avrigny'ego. – Oto klucz od bramy, będzie pan mógł swobodnie wchodzić i wychodzić. Niech pan sprowadzi księdza, by czuwał i modlił się przy moim biedactwie.

– Może chciałby pan z nim porozmawiać?

– Chcę być sam. Wybaczy mi to pan? Ksiądz powinien rozumieć każde cierpienie, także rozpacz ojca.

Pan de Villefort podał klucze panu d'Avrigny, po raz ostatni ukłonił się drugiemu lekarzowi i wrócił do siebie, gdzie zabrał się od razu do pracy.

Dla niektórych praca jest jedynym lekarstwem na cierpienie.

Gdy wyszli na ulicę, ksiądz stał akurat na progu sąsiedniego domu.

– To właśnie ksiądz, o którym wspominałem – odezwał się lekarz umarłych.

Pan d'Avrigny podszedł do księdza.

– Czy ksiądz – zapytał d'Avrigny – nie raczyłby wyświadczyć wielkiej przysługi panu de Villefort, prokuratorowi królewskiemu? Nieszczęśliwy ojciec właśnie utracił córkę.

– A tak, wiem, że jego dom nawiedziła śmierć – odpowiedział ksiądz z mocnym włoskim akcentem.

– Więc nie potrzebuję panu tłumaczyć, o jaką posługę chodzi?

– Właśnie chciałem tam pospieszyć i sam się zaofiarować. Nasze powołanie zobowiązuje nas, byśmy byli zawsze gotowi do takich rzeczy.

– To była młodziutka dziewczyna.

– Wiem, mówili mi o tym służący, którzy uciekli z tego domu. Wiem też, że ma na imię Valentine, modliłem się już za nią.

– Dziękuję księdzu, bardzo dziękuję. A zatem, skoro ksiądz przystąpił już do swoich obowiązków, niechże ksiądz zechce teraz czuwać przy umarłej, a cała rodzina będzie księdzu niezmiernie wdzięczna.

– Już idę, proszę pana. I ośmielę się powiedzieć, że moje modlitwy są wyjątkowo żarliwe.

D'Avrigny wziął księdza pod rękę i (nie spotkali po drodze Villeforta), zaprowadził go prosto do pokoju Valentine. Ludzie przygotowujący zmarłych do pogrzebu mieli przyjść dopiero wieczorem.

Gdy ksiądz wszedł do pokoju, Noirtier popatrzył na niego i widać, musiał wyczytać w oczach księdza coś szczególnego, gdyż od tej chwili nie spuszczał utkwionego w nim spojrzenia.

D'Avrigny polecił opiece księdza nie tylko umarłą, ale i starca, ksiądz zaś przyrzekł modlić się za Valentine i zająć Noirtierem.

Obietnica ta była solenna – a że ksiądz nie chciał, by przeszkadzano mu w modłach, a panu Noirtier w bolesnej kontemplacji, zaryglował drzwi nie tylko za panem d'Avrigny, ale i drzwi prowadzące do pokojów pani de Villefort.

Weitere Bücher von diesem Autor