Kostenlos

Na pogrzebie

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

Wązkie opłotki chrustowe łączyły z gościńcem zapadniętą i nadwyrężoną chatę, do której przytulił się mały, kałużą otoczony chlewek. Z pod zniszczonej słomianej strzechy wyglądało małe okienko, jak ślepe oko żebraka z pod zlepionych brudem włosów. Ściekające z dachu krople deszczu spadały jak łzy nędzy, błagającej o litość. Na progu siedziało troje obdartych i zabrudzonych dzieci, które szlochały lub krzyczały przeraźliwie. Najstarsza dziewczynka lat siedmiu okryła się przynajmniej zszarzaną chustką, młodsza zarzuciła na głowę fartuch, ale dwuletni z siną twarzą chłopczyna miał na sobie tylko koszulę, przez której długi rozpór na piersiach ukazywała się pręga latem spalonego na słońcu, a teraz zmoczonego na deszczu ciała.

– Co to wam? – spytałem łagodnie.

Przestały płakać, ale nic nie odrzekły. Józef został na dworze, ja zaś przestąpiłem próg i o mało nie runąłem w zapadłej sieni, w której czuć było wyziewy obory. Na lewo znajdowały się drzwi do izby, uchyliłem je lekko. Cisza.

– Gospodarz w domu?

Nikt się nie odezwał. Wszedłem. Niewielką izbę zalegał mrok, słabo rozjaśniony światłem drobnego i do połowy zaklejonego okienka. Przyjrzawszy się jednak uważniej, spostrzegłem kilka zwykłych sprzętów, kilka zczerniałych obrazów, za którymi tkwiły pęki ziół i świeca woskowa, wreszcie łóżko, a na niem wychudłą, starym kożuchem okrytą kobietę. Gdym się wpatrywał w jej trupią twarz, nagle coś poderwało się pod mojemi nogami. Odskoczyłem strwożony – było to leżące i do łóżka przywiązane cielę. Kobieta ani drgnęła; domyśliłem się więc odrazu, że musiała to być zmarła matka płaczących dzieci. Uczułem nieprzyjemny dreszcz; cofnąłem się ku drzwiom, gdy w tem znowu rozległ się płacz przed domem. Wybiegłem. Przy płocie, przytykającym do chlewka, stały dzieci zalane łzami. Najstarsza dziewczynka, wspięta na palcach, spoglądała za płot. Zbliżyłem się i ku wielkiemu zdumieniu ujrzałem tuż za nim świeży dół, z którego dna podstarzały już wieśniak wyrzucał na wierzch ziemię. Miałżeby to być grób dla umarłej kobiety?

– Co wy robicie? – zawołałem.

Wieśniak wyprostował się, popatrzał na mnie surowo i odrzekł:

– Rozgrzewam się.

– Tu myślicie żonę pochować?

– E, co tam panu do tego – mruknął, nie podniósłszy nawet oczu. Zatknął rydel, wyskoczył z dołu, wysunął żerdzie z jednej części płotu, zdjął z kołka postronki i wszedł do domu.

– Oszalał! – szepnąłem do Józefa, który zdala był niemym świadkiem tej sceny. Poszedł po żonę, trup leży w izbie.

– Zwierzę – rzekł mój kolega wzgardliwie.

Serce mi bić zaczęło przyspieszonem tętnem. Utkwiliśmy obaj oczy we drzwiach chaty, oczekując niespokojnie jakiegoś strasznego widoku. Wieśniak długo nie wychodził. Od czasu do czasu tylko słychać było głuche stukania, jak gdyby coś przewracał. Nareszcie ukazał się w cieniu sieni, okręcony postronkami, na których ciągnął z wysiłkiem poza sobą jakąś białą masę. Dźwignąwszy ją na progu, szarpnął gwałtownie i wywlókł na podwórze białą, nieżywą… krowę.

Co to miało znaczyć?

Dzieci wybuchnęły gwałtownym płaczem.

– Papierucha! papierucha! – wołało dwoje starszych rozpaczliwie.

Wieśniak nie zatrzymując się, przeciągnął krowę za płot, odwiązał postronki, zepchnął ją do dołu śród krzyków dzieci i popatrzywszy smutnie, usiadł zmęczony na stercie piasku.

– To nie moja zona – ale ich matka – rzekł do nas, wskazując na dzieci. Wszystkie wykarmiła. Płaccie, płaccie, bo ona wam juz mlika nie da.

Dzieci odpowiedziały tak serdecznem łkaniem, że i ja poczułem łzy w oczach.

– Bieda – mówił dalej – chłopska bieda. Zona rok juz umiera i dźwignąć się nie moze, śtery morgi piasku dosyć chleba nie urodzą, ot ta poćciwina nam pomagała. Jakem drugiej dopozycył, to i ziarno zwiozła i pole zorała i jesce dzieciom mleka dała. Ha, wola boza. Zdechniemy i my, jak ona zdechła!

– Cóż jest waszej żonie? – spytałem.

– A bom ja doktór? Chłop nie pan, zeby wiedzioł, na co umiera. Choruje i choruje. Lekarka z Podborza mówi, ze to kołtun, a u nas jest baba, co gada, ze to wole. Słabowała tu kobieta, zwieźli felcera, dał lekarstwo, udzielili kapkę, napiła się, ale gdzie tam? Pokrzywiło i trzyma, a umrzeć nie daje. Jakby raz skońcyła, toby skońcyła, a tak… Boze bądź miłościw. O, moja biedna papierucha – zawołał głęboko wzruszony, patrząc w dół – gdybyś ty… Ha!

Porwał się, chwycił rydel i począł dół zasypywać. Każda garść ziemi spadała z wzrastającym płaczem dzieci.