Kostenlos

Krajobrazy

Text
0
Kritiken
Als gelesen kennzeichnen
Schriftart:Kleiner AaGrößer Aa

– Coś ty mi powiedział takiego, że władzę obcą nad moją duszą poczułam? Chwieję się niby wiotka trzcina pod gorącym powiewem, ogarniają mnie tajemnicze płomienie, koło głowy wirują skry niezliczone, wola wybiega na różne drogi i z każdej strwożona się cofa… Przez litość odwołaj te czary… Ja niczem ci nie zawiniłam, nie chciałam ani wygiąć ku sobie twej drogi prostej, ani zwrócić wzroku twojego… Przędłam w tej samotni rojenia, nie na żadne sidła…

– Jutrzenko smutnego wędrowca, nie oskarżaj twej jasności i mojego dla niej uwielbienia: oboje nie zawiniliśmy. Ty zaświeciłaś na niebie, a ja, szukając gwiazdy przewodniej, zapatrzyłem się w twój blask, pod którym olśniony stoję. Tak jesteś oddalona ode mnie, że tylko zachwyconem spojrzeniem dotkąć cię mogę, a ono cię nie pokala, nie przyciągnie, nie skradnie z twych blasków ani jednego temu, któremu wszystkie oddałaś.

– Nikomu…

– Nikomu? Czyż podobna, ażeby one dotąd na żadne serce miłością nie padły i miłością w twojem się nie odbiły?

– Nie.

– Taką dumą natura pierś twoją opancerzyła…

– Raczej trwogą. Koło tego gaju przechodzili dotychczas ludzie albo grzeczni, którzy mi bukiety pochlebstw pod nogi rzucali, albo – jak to sam zauważyłeś – niegodziwi, którzy rozpyloną zręcznie obłudą odurzyć mnie usiłowali. Instynkt ostrzegał moją duszę tam, gdzie jej doświadczenia brakło. Ani razu nie przeniknął mię rozkoszny dreszcz, ani razu nie zawrzała krew; doznawałam zaledwie przelotnych podnieceń lub niewytłómaczonej bojaźni. Dopiero twoja mowa…

– Pozwól mi skrócić jeszcze tę małą przestrzeń, która nas dzieli, zbliżyć się do ciebie na odległość oddechu i szeptu. Nie nadużyję twej dobroci, nie znieważę majestatu kobiecego, nie zbluźnię płochem słowem, a zamilknę, zanim każesz. Jeszcze chęć twoja na usta nie wybiegnie, ja już ją spełnię. Nie bądź dla mnie skąpszą, niż dla tego drzewa, do którego się przytuliłaś i które zgina sztywne konary, ażeby cię nimi uścisnąć i liściami ucałować. Ja twoje ręce i oczy całuję oczami. Boginie ustom czcicieli tej łaski nie odmawiają… Nie pełzam zdradnie, ale idę ku tobie… nie bronisz? Posunąłem się znacznie, rozeznaję już niebieskie żyłki twoich skroni, włoski brwi, krążek źrenicy, zetknięcie płatków różowych i białych na twarzy… zdaje mi się, że widzę czerwone kulki krwi pod delikatnym atłasem twej skóry, ich przyśpieszone tętna…

– Ach, ratuj mnie!

– Ręce zarzuciłaś mi na szyję i o ratunek prosisz? Czy mam je rozerwać, a siebie rozpaczliwie cisnąć w otchłań morza, które tam przy brzegu w skałach zamknięte otwiera chciwą paszczę?

– Nie, ale nie prowadź mnie nad krawędzią przepaści, ażebyś nie strącił w nią, gdzie ścieżka dla dwojga będzie za wązka.

– Nie zły sen, który straszy marami, ale szczery człowiek, który kocha, w objęciach cię trzyma. Daj mi usta twoje, niech z nich wypiję pierwszy toast naszej miłości. Słodki soku czystych serc ludzkich!…

(Szelesty traw ucichły, wietrzyki zatoczyły wolnym ruchem koła nad połączoną długim pocałunkiem parą, której twarze słońce oblało swym ostatnim blaskiem).

– Noc cię rozkradać zaczyna, niedługo już tylko zostanie mi twój głos i wonne ciepło ciała.

– Wdzięczna jej jestem, że oponą nakryła moją wstydliwość…

– Nie powiesz dniowi, że mnie kochasz?

– Nie jutrzejszemu. Jeszcze sama się z tem do jutra nie oswoję… będę unikała drzew i kwiatów, ażeby tajemnicy mojej nie zdradziły – w słońce śmiało nie spojrzę…

– Dziecko drogie, czemu?

– Do serc kobiecych miłość prawdziwa zawsze wchodzi z obliczem zasłoniętem. Mój drogi, po co ten księżyc wyszedł na niebo i tak ciekawie nas śledzi!

– Usłyszał moją skargę na ciemność i przybywa ze swą bladą lampą. Dobry włóczęga poświecił… Znów widzę włosy, które zazdrośnie czoło i szyję twoją zakryły przed moimi pocałunkami, oczy gorejące, usta w rozkosznem drżeniu, kibić ku mnie przegiętą, nawet stopki odnajduję w trawie… Świeć zacny latarniku, odpędź obłok, który cię goni… przysuń się do nas bliżej, bliżej… niech w mrokach nocy nie wątpię, że ta, którą ukochałem, jest postacią rzeczywistą, a nie złudnym cieniem. Drżę jak łodyżka suchego ziela, ażebym nie zbudził się nazajutrz z sercem, w którem miłość, jak igiełka magnesowa do północy, zwracać się będzie do mary niepochwytnej. Poświadcz przyjacielu i powierniku kochanków, że ona jest, stoi tu przy mnie, pierś swoją do mojej przycisnęła, rękami szyję mi oplotła, czułym uśmiechem koralowe usta zsunęła z perłowych ząbków, które ja całuję… Milczysz? Więc świeć przynajmniej… tak… dobrze… Przy twej latarni pokażę jej zebrany długą pracą majątek, który z sobą w zawiniątku noszę. Oto jest grosz, ofiarowany przez pewnego księcia z własnej szkatuły na zbudowanie akademii; a to skrzepła kropla potu bogacza, która mu wytrysła na nosie przy zapisywaniu się na listę składek dla pogorzelców; to talent wytwornie oszlifowany, którym szklarze przycinali szyby dla pałaców; to nerw zasuszony, który kurczył rękę handlarzowi, gdy ten sięgał po zysk nieprawy; to skrawek mózgu chłopca, który nie zazdrościł wildze skrzydeł i możności objadania cudzych owoców – i tak dalej. W osobnem obwinięciu zaś mam najcenniejszy klejnot: kryształ duszy dziecka nowonarodzonego… Księżyc odszedł znudzony, a może inną parę kochanków dojrzał. Nie gardzisz luba moim majątkiem?

– Tyle zaledwie zebrałeś po świecie?

– Tyle, ale straciłem daleko więcej. Natura włożyła mi do kolebki garść darów, które ja, dorosłszy, kładłem potrosze w każdą wyciągniętą ku mnie rękę z nadzieją, że je pomnożone odbiorę. Niestety, wkrótce przekonałem się, że poczciwi ludzie, dostawszy ode mnie orzech, gryźli go, zjadali ziarnko i sprawiedliwie ciskali za mną łupiny. Zawiedziony, zubożały, uciekam od nich w góry, ażeby wznieść się jak najwyżej i żyć najodludniej. W przechodzie spotkałem ciebie i zawisłem jak mucha na pajęczej siatce twego uroku.