Buch lesen: «Trzaska i Zbroja», Seite 4

Schriftart:

4. Pojednanie

Dwieście lat trwało kmiece gniazdo przytulone do pańskiego płotu. Ród Zbrojów szczycił się tą chatą z poczerniałych potężnych bierwion modrzewiowych. Rodzili się w niej i wychowywali synowie jak one modrzewie smukli a mocni, rodziły się i chowały dziewuchy jak jagody. I polscy królowie życzliwym okiem poglądali na to domostwo chłopskie, wrzące życiem, zdrowiem i zamożnością.

A dziś niegodziwa zachcianka samowolnej niewiasty, dwadzieścia par rąk, dwadzieścia siekier, trzy godziny niszczącej pracy i z siedliska dostojnego wiekowym istnieniem została kupa zrąbanych belek, stos trzasek i wiechcie słomy ze strzechy. Gruzy odrzucano na bok, a po dokonanym dziele przyjechał parobek z pługiem, zaorał ziemię i przywłóczył gładziutko, coby – jak rozkazała jej miłość – ani znaku nie zostało.

Jakim piołunem rozpaczy poił się Paweł Zbroja przywiązany do drzewa, patrząc na tę zbrodnię wołającą o pomstę do nieba, ten tylko zrozumie, komu nieprawa siła ziemię ojców wydarła.

Rokiczana pilnowała roboty i przynaglała do pośpiechu, przykazując służbie z szyderczą troskliwością nie psuć sprzętów i naczynia, ustawiać wszystko na uboczu powoli i ostrożnie.

Zbroina siedziała pośród tych łaskawie oszczędzonych statków74 i zanosiła się od płaczu, tuląc pozawijane w kilka chust chore dzieciątko. Starsza, pięcioletnia córeczka ściskała kurczowo rączkami fałdy matczynej spódnicy i chowała przerażoną twarzyczkę na jej kolanach.

Noc zapadła. Parobcy odeszli. Żaden z nich nie odważył się zbliżyć do Zbroi i rozciąć wiążące go sznury. Każdy czuł, że olbrzymi chłop gotów w przystępie szału zdusić go jak muchę. Uciekli zostawiając go skrępowanego u drzewa.

Po przeciwnej stronie drogi chałupa Trzasków zdawała się opustoszała, jak by wszyscy mieszkańcy gdzieś uciekli albo wymarli. Ani w oknie, ani we drzwiach, ani na podwórku nikogo.

Zaparli drzwi od sieni i siedzieli w ciemnej izbie odrętwiali ze strachu, nie śmiejąc słowa przemówić.

Co się stało? Jakaż okropna kara spadła na Zbroję. I za co? Król, taki sprawiedliwy, jeżeli kazał zrównać z ziemią chatę praojców, to chyba za morderstwo albo świętokradztwo. Jakże to? Przecie pierwej sąd, pierwej topór katowski. Wszak ci o niczym nie słyszano. Jeszcze dziś w południe wójt chodził spokojny po swoim podwórzu. Zresztą niepodobne do wiary, by miał zasłużyć na takie hańbiące sponiewieranie swej siedziby. Pyszny był, głowę nosił wysoko, to prawda. Pogardliwym słowem skaleczył niejednego, oj prawda. Ale ino tą hardością wojował, w nijakiej bitce go nie widywano, krwi ludzkiej nie miał na sumieniu.

– Co się to stało? O, mój Jezu, co się stało? Taka żałość, takie nieszczęście! – szeptał Wojciech, ściskając głowę rękoma.

Coś nim szarpnęło, zerwał się.

– Margoś…

– A co?

– Pójdę tam. Nie zdolę usiedzieć w chałupie, gdy oni tacy biedni. Coś trza radzić, popytam się.

– Jagnesia im pono chora – rzuciła Wojciechowa. – Rózia gada, że z południa po Grajdoskę posyłali.

– O, chrobaczek malućki, na takim zimnie…

Wyskoczył z domu i pobiegł prosto ku Zbroinie.

– Wójtowa…

– O, rety boskie! Cóż się tam nowego wali na mnie sierotę! Ady mi już oczy omal nie wypłyną z onego płakania.

– Nic złego, moiściewy, ino z dobrym sercem przychodzę ku wam. Bardzo was pięknie prosimy oboje z Margosią, cobyście to niebożątko chore do ciepłej izby wnieśli. Nie sposób siedzieć na takim mokrze. Jeszcze uskwirknie75 kruszyna, a i to drugie gotowe zachorzeć.

– Ja do was? Anibym śmiała wejść do waszej chałupy. Tylem razy…

– Dajcie spokój z wypominkami. Nie wiemy o niczym, urazy nijakiej nie chowamy. Pójdźcie co prędzej, ułożymy Jagnesię w łóżku, moja zna wszelakie ziółka na dziecinne chorości, zobaczycie, że wam dziewuszka do jutra pozdrowieje. Marysia też rada napije się mleczka, prawda?

– Bóg zapłać, Bóg zapłać po stokrotne razy… A cóżeście za ludzie, złego nie pamiętający! Ino boję się, co mój na to?

– A gdzie on?

– Nie wiem. Uciekłam z domu. Ino te zbiry swoją zbójecką robotę poczęły, nie widziałam Pawła wcale i do tej pory go nie było. Pewnikiem płacze gdzie w kącie.

– Pójdę go poszukać i przyprowadzę. A wy tymczasem idźcie się zagrzać.

Wojciechowa czekała we drzwiach i przyjęła Zbroinę bez przesadnie czułych okrzyków, z naturalną serdecznością, jakby żyły w przyjaźni od niepamiętnych czasów. Chore dziecko ułożono wygodnie w spokojnym kąciku, dla zdrowych sposobiono wieczerzę.

Trzaska tymczasem podszedł ku zwaliskom i upatrywał nieszczęśliwego sąsiada. Nie było go nigdzie w pobliżu. Gdzież się mógł podziać? A może z rozpaczy co złego sobie zrobił?

– O, Chryste Panie! To by już było najokropniejsze nieszczęście! – mimo woli głośno krzyknął Wojciech. – Pójdę do sadu. Nic nie pomoże. Szukać go trzeba.

Szedł powoli. Przy każdym drzewie krzesał ogień i w błyskawicznym świetle iskierek rzucał okiem na konary, czy coś strasznego nie ujrzy. Wtem zdało mu się, że słyszy jakiś jęk czy głębokie westchnienie. Skoczył w tę stronę. Poświecił.

Grubymi powrozami przywiązany pod pachy i w pasie do drzewa, z głową na piersi opadłą zwisał zemdlony Zbroja.

– O, katy przemierzłe! Bodajeście dziesięć lat konali! – zaklął Wojciech oburzony tak niezmiernym okrucieństwem.

Dobył z zanadrza składany nożyk i czym prędzej przeciął sznury. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię jak kłoda.

– Sąsiedzie, ocknijcie! Przecie serce bije, ciepły. Pawle, próbujcie stanąć, pomogę wam, to ino ręce i nogi ścierpły od zimna i od tych ciasnych węzłów.

Wziął go za ramiona i potrząsnął kilka razy.

– Co takiego? Czego chcecie? Kto tu jest? – wyjąkał Zbroja na wpół przytomny.

– To ja, Trzaska, szukałem was.

– Jeszcze i ty, dziadu, będziesz mi urągał nieszczęsnemu? Idź precz, precz, mówię! Niech zemrę w spokoju!

– Ale co byście ta o śmierci gadali. Zeprzyjcie się na mnie, stańcie ino, zaraz będzie lepiej. No, spróbujcie, mój sąsiedzie kochany!

– Nie kochanym ja tobie, ino nieprzyjaciel. Za co mnie masz kochać? Radujesz się moim pognębieniem. Dusza się w tobie śmieje. Idź precz, zanim siłę poczuję! Idź, mówię, bo ci łeb o drzewo rozwalę!

– Bodajem jutra nie doczekał, jeśli w mojej duszy śmiech, a nie gorzkość nad waszą krzywdą! Pójdźcie, pójdźcie, co byśmy ta stali na słocie. Łyżkę ciepłej strawy przyjmiecie od nas. Szczerym sercem prosimy. Wasza tam już jest z dziećmi.

Zbroja milczał, nogi się pod nim gięły, oparł się o drzewo.

– No, sąsiedzie, szkoda zdrowia. Idźmy już.

– Może se myślicie – chrypliwie sarknął Zbroja – że teraz wasza dziewucha prawie dla mego Staszka, skoro ojcowie dachu nad głową nie mają? Oho, dziesięć takich chałup pobuduję i jeszcze nie zbiednieję. Macie se wiedzieć, że mój syn nie dla waszej Baśki!

Trzaska odsapnął głośno, przesunął rękawem po czole i odszedł.

– No, cóż. Znaleźliście go? – spytała Zbroina niespokojnie, gdy tylko wszedł do izby.

– Znalazłem, ale nie chce przyjść – odpowiedział głucho.

Żona spojrzała nań ukradkiem. Oj, źle. Broda wyskoczyła naprzód, oczy łyskają jak u wilka. Musiało go coś strasznie rozgniewać.

Zastawiła wieczerzę, podsunięto ławy do stołu, zasiedli jeść. Wojciech maczał tylko łyżkę w zacierce i próżną niósł do ust.

„Coś ci mu dopiekło do żywego – myślała żona. – Przed wieczorem narzekał, że bardzo głodny, a teraz ino udaje”.

Chora Jagnesia zapłakała. Obie kobiety poskoczyły do łóżka.

– Naparzyłam centurii z rumiankiem – rzekła Wojciechowa – trza jej wlać siłą, mocą do gębusi. Z dobrej woli nie wypije, bo gorzkie. Nie bójcie się, już ostudzone. Żywokost i boże drzewko gotuje się od godziny. Zrobimy letnią kąpiołkę. Za łaską boską sczeźnie choroba, jak ręką odjął. Zobaczycie.

Korzystając, że matka zajęła się Jagnesią, Wojciechowa przystąpiła do męża i pociągnęła go za rękaw.

– Ojciec, odpuść mu.

– Niech zdycha jak pies. Cieszył się będę – syknął przez zęby.

– Abo to prawda? Inszemu takie baje rozpowiadaj, a nie mnie. Nie znam cię to, żeś poczciwości chłopisko? Odpuść mu, a wnetki ci ulży na sercu. Tegoś taki zły, że się nie chcesz gniewać, a musisz. Pewnikiem ci nagadał zelżywości76? Pan Jezus tobie odda dziesięć lat zdrowia za każde słowo. Odpuść mu. Spomnij se, jaka góra onego przywaliła. Człek w nieszczęściu, to niczym obłąkaniec. Gęba plecie, a głowa o tym nie wie.

– Oho, dobrze on rozumiał, co mówił! Cale był przytomny!

– Za te osiemnaście lat, cośmy ze sobą przeżyli, za każdy raz, coś mnie skrzyczał, a jam zmilczała, zapłać mi dziś. Odpuść mu!

– No, to co mam czynić?! – krzyknął zwracając się ku niej z zaciśniętymi pięściami. – Gadaj, co chcesz ode mnie?

– Idź i póty mu ze serca domawiaj, aż się opamięta i przyjdzie do nas.

– Nie zdolę.

– No, to ja spróbuję, inom jeszcze słaba. Musi mnie Pietrek prowadzić, bo się ano trzęsę cała.

– Ani mi się waż!

– Powiedz ino, gdzie go szukać, cobym nie łaziła długo.

– O, rety! Siedź w chałupie! Idę już, idę! Kasia, dawaj kaganek!

Stanął przed płotem i rozważał, w której stronie najprawdopodobniej może znaleźć Zbroję. Postacie jakieś zamajaczyły w mroku. Pijani ludzie szli zataczając się i śpiewając. Na czele Wątorek, ramię w ramię z organistą z Rudawy, przytupywał ochoczo postołami po brudnym śniegu i wrzeszczał ochrypłym głosem:

 
Od Krakowa Idzie chłop,
Dana hop, dana hop!
Za nim baba lezie w trop,
Dana hop, dana hop!
 

– Dana hop! Dana hop! – powtórzył chór pijaków.

 
Spiłeś że się już od rana?
Hop dana, hop dana!
A tak, Jaguś kochana.
Hop dana, hop dana!
Jakem wyjął z beczki czop,
Dana hop, dana hop!
Miodek trysnął aż pod strop,
Dana hop, dana hop!
Nie warto pić ze dzbana,
Hop da…
 

Wątorek ze swym towarzyszem przewrócił się jak długi i gramolił się klnąc a macając przed sobą rękoma.

– A cóż za biesi uśtyrmali takie dyle77 na drodze? Fura z drzewem się wywaliła czy co?

Któryś z chłopów skrzesał ognia, rozdmuchał hubkę78, podniósł z ziemi trzaseczkę i zaświecił.

– O, ludzie! A tośmy pobłądzili!

– Abo co?

– No, jakże? Gdzieżeśmy zaleźli? Toć mimo79 Zbrojów chałupy się idzie, a gdzie Zbrojów chałupa?

– Jużci prawda. Podziała się gdziesi.

– No, a to po prawej stronie?

– Zda się, że Trzasków obejście.

– Ale gdy z lewej nie ma nic…

Organista odchrząknął znacząco i zabrał głos:

– Najmilejsi przyjaciele a bracia spod wiechy80! Oko moje, acz nieco znużeniem zamglone, dalej widzi i więcej miarkuje81 niż wasze, uczciwszy uszy, pijane ślepia. Tedy posłyszcie prawdę: nie przyrodzony trafunek82 nas spotyka, ino diabelska mamuna83. Biesi nas chcą zawieść na mokrzadła, ale nie dajmy się. Idźmy prosto przed się, nie obzierając się wstecz ani na boki. Jutro, ino zorza zaświta, drągi, krokwie i potrzaskane belki sczezną jak dym, a wszystko insze wróci na swoje miejsce. Amen.

Skupili się i trzymając jeden drugiego pod ramię, umykali po cichu.

Świecąc drogę przed sobą, doszedł Wojciech do zwalisk i szukał.

Zbroja oparł kilka desek o drzewo przydrożne, górą zarzucił parę garści słomy i siedział w tej budce zgarbiony, z błędnym spojrzeniem, zsiniały od zimna. Wojciech wyciągnął doń rękę.

– Sąsiedzie, na rany pańskie klnę się, że nie chcę nic od was ani od waszego syna, ani nawet dobrego słowa nie żądam, ino pod tę biedną zbutwiałą strzechę wejdźcie, a spocznijcie w srogim utrapieniu. Czyli mam sto razy powtarzać, jako mi się serce kraje nad waszą niedolą, a poza tym cale inszej myśli nie mam.

Zbroja wyczołgał się z szałasu.

– Takim sturbowany84, tak mi we łbie huczy, tak one siekiery walą we mnie, już mocy nie mam przeciwić się.

Przekroczyli próg, weszli na podwórko w milczeniu. Wojciech otworzył drzwi.

Kilka grubych polan paliło się z trzaskiem na kominie. Blask ognia oświecał wesoło całą niedużą izbę. Czternastoletnia Kasia trzymała na kolanach śpiącą Marysię Zbrojankę, a niedaleko pieca obie kobiety, pochylone nad wanienką, kąpały chore dziecko.

Zbroja potoczył wzrokiem po wszystkich, zachwiał się i runął na kolana, zanosząc się strasznym płaczem.

5. Sąd

Śnieg prószył bez ustanku. Z północka przymarzło trochę. Gdy Trzaska wyjrzał rano z chałupy, cały świat, gdzie okiem rzucić, wszystkie role i łąki, drogi i ścieżki, drzewa, strzechy domów i płoty, wszystko pokryło się białym puchem. Górą płynęły ciężkie skłębione chmury, ale wschodni wiatr pędził je gdzieś w dalekie kraje, rozdzierał czasem jakiś bielszy obłok i na mgnienie oka migotało coś niebieskiego, za czym łączyły się znów chmury i znowu było szaro i smutno.

W izbie czynił się ruch. Zbroina uprosiwszy Wojciechową, by sobie wypoczęła i leżała jak najdłużej, krzątała się przy ognisku, gotując wszystkim śniadanie. Kamień jej spadł z serca, bo Jagnesia po wczorajszej kąpieli całą noc przespała spokojnie i obudziła się chłodna, z przytomnymi oczkami. Nawet jeść wołała, ale ją matka tylko napoiła mlekiem i utuliła na nowo. Dziecko, zmęczone wczorajszą gorączką, chrapało smacznie pod pierzyną.

Zbroja siedział na ławie zgięty wpół, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach. Pierwszy wybuch żałości niezmiernej przeminął, została tępa rozpacz i zawziętość wściekła, choć niema. Nikt nie śmiał budzić go z odrętwienia. Pocieszali się, że drzemie.

Już i dzieci powstawały ze słomianych pościółek. To jedno, to drugie przebiegało do sieni i przed dom napatrzyć się pierwszemu śniegowi. Czasem które zaśmiało się głośno, a on siedział bez ruchu jak skamieniały.

Zbroina zdobyła się na odwagę, przystąpiła do męża cichutko i dotknęła go ręką.

– Paweł. Napiłbyś się gorącego żuru, zaraz porzetelniejesz. Skrzepłeś na zimnie. Jak będziesz tak cięgiem siedział, to zamróz z ciebie nie wyjdzie ani na południe. No, wstań. Trza się opamiętać. Nie wstyd ci, ja, baba, a nie daję się biedzie. No, Paweł, dobrze ci radzę.

Westchnął ciężko i podniósł głowę.

– Czego chcesz ode mnie?

– Naści garnuś żuru i chleba skibkę. Mójeś ty, usłuchaj mnie!

Wypił chciwie duszkiem.

– Nie chcę chleba, niegłodnym.

Zbliżył się Wojciech.

– Na mój rozum, sąsiedzie, to by wam zaraz, dziś do Krakowa pojechać, prosto do króla. Zabierzemy się razem, a żem jest najbliższy wasz sąsiad i widziałem wszystko od pierwszego uderzenia siekiery do ostatniego, więc świadczył będę, jako wam się niewinnie stała krzywda, od pamięci świata nie słychana.

Zbroja podniósł się ociężale z ławy, położył ręce na ramionach Trzaski i patrzył mu w oczy długo, badawczo.

– A ja… a ja… o, rany Pana Boga, a ja was psami poszczuć chciałem! O, Jezu miłosierny, toćżeś mnie jeszcze za letko skarał!

– Cichajcie, sąsiedzie. Co inszego mamy na głowie, a nie stare dzieje wypominać. Za godzinkę pojedziemy, dobrze?

– Nie! Póty się z tego miejsca nie ruszę, póty kęsa chleba nie przełknę, póty żebrakiem przed wami stał będę, póki mi ze szczerego serca nie odpuścicie. Jakoż mi własnej krzywdy dochodzić, kiedy sam tyle lat nękałem was na każdym kroku?

– A, dajcie już spokój! Nie trapcie się byle czym. Jeszcze wczoraj, w tym straszliwym nawiedzeniu pańskim, wszelaką urazę rzuciłem precz. Pan Jezus mi świadkiem, że się cale a cale nie gniewam i w świętej zgodzie z wami żył będę do grobowej deski. Ino jedna rzecz musi ostać po staremu.

– Dlaczego musi i co takiego?

– Zawziąłem się srodze, że moja Basia nie dla waszego Staszka, ani wasz Staszek nie dla mojej Baśki. Amen!

– A ja właśnie… pokłonić się wam chciałem…

– Nie, nie. Już mi nie wspominajcie nawet. Święta zgoda między nami, tylko o tym ani słowa.

– Nie dziwuję się – rzekł smutno Zbroja. – Gdybym był na waszym miejscu, nie inaczej bym uczynił.

– Wiecie, co sobie rozważam – zagadnął Trzaska, zmieniając rozmowę – łaska boska, żeście mieli przy chałupie sad, a za sadem dopiero stodołę i stajnię. Tego przynajmniej nie kazała wam zburzyć ta ladacznica.

Dawna buta błysnęła w oczach Zbroi.

– A ja se takusieńki dom zbuduję, na tym samym miejscu, ino jeszcze o kilka piędzi85 wyższy.

– Dziękować Bogu, już mój Paweł pozdrowiał! – rzekła Zbroina, ruszając ramionami – już się go głupstwa chytają. A zbuduj, zbuduj, ona ci drugi raz rozwali, ino cię już wtedy nie do drzewa przywiąże, a na drzewie obwiesi. Zobaczysz.

– Oho, drugi raz nie będzie się ważyła! Król nie żartuje. Pamiętacie, Wojciechu, jak to nasz miłościwy pan skazał na wieżę86 starostę wojnickiego za to, że pobił do krwi karbowego87 i rękę mu złomał? Ponoś sześć niedziel88 za kratą siedział.

– Aha! A tenże Godzamba, podczaszy jakiś czy krajczy, co to rolę wdowie nieprawnie zagarnął? Nie ino wszystko musiał oddać, jeszcze caluśką morgę doczynić ze swego za karę.

– Ano, tedy zważcie, mądre ludzie, czy owa skarga na Rokiczanę tak wam pójdzie, jak po maśle, hę? Na jedną wagę padnie sprawiedliwość strasznie ciężka, na drugą wagę miłowanie. Teraz jeden Pan Jezus Przenajświętszy wie, co u króla zacięży bardziej. Ja bym ta jeszcze nie wyskakiwała z radości.

– Brednie bajesz, Orsula. Ino niespokój budzisz takim wątpieniem. Król nie ścierpi mojej krzywdy!

– A jeżeli cale przydarzenie jej usta pierwej opowiedzą, nie twoje? Wszak ci każda sprawa może być czarna jak smoła abo biała jak śnieg, ino ją umieć wykręcić wedle potrzeby. Zresztą, nie przeciwię się. Być może, iż król wynagrodzi cię sowicie i łaską udaruje, ale onej… co zawiniła, nie ukarze. Będzie se dalej panowała we dworcu i już jej głowa w tym, coby tobie, mnie i naszym dzieciom życie obmierzło. Spomnisz moje słowo.

Drzwi się otwarły i Staszek wpadł do izby. Podszedł ku ojcu i objął go z płaczem za nogi. Ale Zbroja, pokrzepiony na duchu pojednaniem z Trzaską, zagadał do niego spokojnym głosem:

– Żal ci, synu, pradziadkowej chałupy? Oj, i mnie się serce krwawi. Ale darmo. Co się stało, nie odstanie. Już nie ma naszego gniazda. Trza klecić nowe. Ino pierwej jadę po sprawiedliwość do króla. Dobrze, żeś przyszedł. Ma się wiedzieć, że już twoja noga tam nie postanie. Biegaj do szopy, wytocz wóz.

– Tatusiu, ady sanna rozścieliła się niczym kobierzec. Piękniuśko aż radość.

– Tym ci lepiej. Saniami pojedziemy. Słomy nie żałuj, siedzenie wymość szerokie. Jedziemy oba z Wojciechem, ty nas powieziesz.

Staszek patrzył zdumionym wzrokiem to na ojca, to na gospodarza. Nie mógł się połapać, czuł jednak, że jakaś otucha wstępuje mu w serce.

– Gdyby człowiek zaczął spominać to, co się nasłucha o sprawiedliwości królewskiej, to by do wieczora było co gadać.

– A ja wam jedno powiem – rzekła Zbroina, biorąc się pod boki – mądrzyście jak dwa Salomony, a i tak nie wiecie nic.

– To źle, kiej nic nie wiemy – odparł Zbroja ze śmiechem. – Zniosła kura dwa jajka naraz? Czy co ważniejszego jeszcze się stało?

– Słowa nie cofam. Nie wiecie nic. Starosta, podczaszy, podstoli, podsędek, niech ta będzie, kto se chciał, to jest co inszego, a niewiasta umiłowana, gładka, młodziuśka, przychlibna, to zasię co inszego. Nie ma żywej duszy w Łobzowie, ba, co gadam, w całym Krakowie nawet, co by nie wiedziała, że jej miłość Rokiczana tyle znaczy u króla, co źrenica oka.

– Bóg święty widzi, że nie łżecie – szepnął smutno Trzaska.

– No, idź, idź. Zaprzęgaj, a duchem!

– O, ludzie, ludzie! W tej turbacji wszyscyśmy potracili głowy! – zawołała Wojciechowa ze swego kąta.

– Cóż ci się dzieje? O co krzyczysz? – spyta) mąż, podbiegając do łóżka.

74.statki (daw.) – naczynia. [przypis edytorski]
75.uskwirknąć (gw.) – umrzeć. [przypis edytorski]
76.zelżywość (daw.) – obelga. [przypis edytorski]
77.dyl – belka. [przypis edytorski]
78.hubka – łatwo się tlący materiał, np. miąższ huby, stosowany przy rozpalaniu ognia z pomocą krzesiwa. [przypis edytorski]
79.mimo (daw.) – obok. [przypis edytorski]
80.wiecha – wieniec, tradycyjnie wieszany nad karczmą, w której podawane jest piwo. [przypis edytorski]
81.miarkować (daw.) – rozumieć. [przypis edytorski]
82.trafunek (daw.) – traf, przypadek. [przypis edytorski]
83.mamuna – w mitologii ludowej demon łudzący ludzi. [przypis edytorski]
84.sturbowany – zmartwiony. [przypis edytorski]
85.piędź – dawna miara długości. [przypis edytorski]
86.wieża (daw.) – więzienie. [przypis edytorski]
87.karbowy – osoba nadzorująca pracę w majątku ziemskim. [przypis edytorski]
88.sześć niedziel (daw.) – sześć tygodni. [przypis edytorski]